Rozbiłem obóz w zupełnie pustej, przyjemnej kotlince. Schowałem się za górą kamieni tak, że nijak nie można mnie było wypatrzeć z drogi. Wieczorem trochę wiało, ale pierwsze krople deszczu uderzające o namiot były sporym zaskoczeniem. Nic tego deszczu nie zapowiadało. Nawet się przestraszyłem trochę, że popłynę, że może ten wicher naruszył odciąg, które nie były przybite szpilkami, bo grunt nadto kamienisty, tylko obciążone dużymi kamieniami. Ale szybko przyszło, szybko poszło, deszcze tylko postraszył… a może to ja szybko zasnąłem?
Rano ołowiane chmury nadal zasnuwały niebo. Przede mną był podjazd, więc w sumie wcale się tym nie zmartwiłem – lepiej jechać w cieniu. Muszę puknąć spory kawałek, żeby nadrobić odelgłości. Wczoraj zrobiłem mało, przedwczoraj więcej w bok niż w przód – a przecież mam tu zrobić 1000 km… No to w drogę. Po podjeździe, który zaliczyłem nad podziw łatwo (kawałek się podciągnąłem na ciężarówce), zaczął się zjazd – piękny zjazd w dolinę rzeki Achurian, tej która stanowi granicę między Turcją i Armenią. 500 metrów w dół! I od razu inny świat. Zielono, ciepło, nie to co tam, w górze, gdzie tylko wicher i wysuszone góry… Co krok stragany z melonami i arbuzami – specjalnością regionu. Kosztują 1 lirę za sztukę, tj 1,75 zeta, grzech nie kupić. A jeśli się dobrze zakręcić, to zyskuje się jeszcze zaproszenie na śniadanie do państwa sprzedających… Ser, ayran, ormiański chleb – lawasz – takie wielkie płaty cienkiego ciasta. Kupiłem jeszcze jednego na drogę, ale kierowcy zatrzymywali samochody i kupowali po 10. Szkoda że nie mam ich jak zabrać, są naprawdę fantastyczne.
Zjechałem do miasteczka Tuzluca, bo przecież na samym melonie się daleko nie zajedzie. Mój organizm domagał się od dwóch dni: MIĘSA! Ale zacząłem od kafejki internetowej – niezbyt długo, bo po godzinie zabrakło prądu i tylko na moję prośbę pan pociągnął jeszcze 5′ na generatorze, żebym mógł skończyć wgrywać fotki. Kafejka dość droga – 2 liry za godzinę (podaję ceny, bo może się te informacje kiedyś przydadzą komuś planującemu wyprawę w te strony, ot choćby Marysi oraz Krzyśkowi z Płockiej et consortes), normalnie kosztuje połowę. Potem gyros – to co u nas nazywa się kebabem – tyle że w zwykłym chlebie – o takim, jak na zdjęciu panowie sprzedają w piekarni. I spacer po mieście. Parę fajnych fotek, dwa zaproszenia na herbatkę, pogawędki na migi i po niemiecku. Fajne, przyjazne dzieciaki. Usłyszałem nawet pytanie zadane w mojej ulubionej formie: „Where are you go”. Naprawdę się wzruszyłem… 🙂
No i Igdir. To już duże miasto. Potrzbeowałem go, bo przecież w Tuzludży wyłączyli prąd, a ja chciałem koniecznie wrzucić parę fotek. Wprawdzie nie są to jakieś elaboraty, ale chciałbym, żeby przynajmniej kilka słów się pojawiało każdego dnia. I parę fotek, bo mój nowy obiektyw się sprawuje fantastycznie, nie ma o czym mówić, jest wart swej ceny. Ale wracamy do Igdiru.
Cóż, tutejsze miasta z pewnością nie grzeszą urodą. Jest takie słowo, które dobrze określa, to co się tu znajduje, ale nie mogę go tu użyć. W sumie ja to lubię, dobrze się w tym czuję, tak wakacyjnie. Ale jeśli ktoś jest przywyczajony do europejskich standardów, to może być w ciężkim szoku: brud, śmieci rzucane wprost na ziemię, domy – każdy inny, ruch – każdy w swoją stronę, parkują, stają, jadą pod prąd, trąbią – trzeba się przyzwyczaić. W tutejszych miastach jest wszystko, co może być człowiekowi potrzebne – w moim przypadku to tylko suk (targ) i cukiernia ze słodyczami, ale gdyby ktoś chciał kupić garnitur od Armaniego, z pewnością nie miałby z tym problemu. Widziałem nawet chłopaczków – w obszarpanych koszulach, ale paski od Armaniego mają.
W Igdirze nieprzyjemna sprawa – gdy wyszedłem z kawiarenki internetowej, moje flagi leżały zerwane z roweru – każda rzucona w inną stronę. Ewidentnie w jakimś nacjonalistycznym odruchu. Trochę mi to zepsuło humor, bo będę teraz musiał zeszyć rozdarcia i przede wszystkim szukać nowych masztów, co w kraju pozbawionym drzew nie jest łatwym zadaniem. Będę musiał znów zajechać do jakiegoś warsztatu stolarskiego, żeby mi stolarz przyciął kawałek deski.
I tak zrobił się wieczór. Czas najwyższy wyjechać z miasta i poszukać miejsca do spania. Deszcz zaczynał kropić i było oczywiste, że nie daruje mi tym razem. Cały dzień przed nim uciekałem, ale teraz mnie dorwie – chmury wiszą nad całą doliną – widocznie jakoś je przyciąga czy zatrzymuje ogromny Ararat, który wznosi się ponad miastem. Oczywiście nie widzę go jeszcze, bo jest dobrze ukryty w gęstym kożuchu, ale wiem, że tam jest – już go kiedyś widziałem – jestem naprawdę niedaleko Echmiadzina i Erewania – jeździliśmy tu rowerami z pięć lat temu.
Uciekam więc przed deszczem… Myślałem o schronieniu się na stacji benzynowej, bo to bodaj jedyna szansa na przyzwoity dach. Do ludzi nie chcę pukać – mieszkają w takich parterowych domkach, ulepionych z gliny – ja je nazywam „hetyckimi”, bo przypuszczam, że Hetyci w takich właśnie domkach mogli mieszkać w tej okolicy 3700 lat temu. Cała rodzina w jednej glinianej izbie – nic tam po mnie. No więc jadę, wyjeżdżam za miasto… coraz dalej, coraz mocniej pada… Minąłem wszystkie stacje beznynowe jeszzcze w mieście (przecież nie będę spał w mieście), na obrzeżach zostawiłem wielki, betonowy meczet (tam są jeszcze dwa miasteczka, na pewno będzie kolejny) i zostałem sam na sam z deszczem i ciemnością. Zjechać z drogi się nie da, bo obok biegnie kanał nawadniający, przez który nie ma mostów ani kładek. Ostatni dom – ostatnia szansa. Jest kładka! Podjeżdżam do ogrodzenia – dom jest betonowy a nie z gliny! Wita mnie brodaty pan imam. Tak, mogę rozstawić namiot w ogrodzie. Jego syn otwiera bramę, pomaga rozstawić namiot, ale w tym momencie zaczęło lać tak, że mój nowy przyjaciel o rzadkim imieniu Zamiast tego zaprowadził mnie na ganek, gdzie rozbiłem obóz. Udało mi się nawet wprosić pod gorący prysznic – co za radość – nie będzie dziś mycia wodą z baniaka 🙂