W nocy nie spadła ani kropla, a po wczorajszych chmurach nie pozostał nawet ślad. Niebo błękitne, bez jednego obłoczka. Wygląda na to, że znów jestem w słonecznej Turcji. Ale jakoś super ciepło nie jest. Para leci z ust. Ale jakby nie patrzeć, jestem prawie na 1800 mnpm, więc ma prawo być rześko o siódmej w nocy. Właśnie tak – o siódmej, gdy Wy jeszcze smacznie śpicie (jeśli uwzględnić różnicę czasu), ja już siadam na rower. Słońce wschodzi koło szóstej, daję mu zazwyczaj parę minut, żeby troszkę podgrzało zmarzniętą okolicę i by wysuszyło namiot, który ma zwyczaj pocenia się od środka. Rano jest na tyle zimno, że chodzę w polarze, dopiero wsiadając na rower zakładam – w zależności od potrzeb albo koszulkę, albo bluzę z długim rękawem dla ochrony czy to przed chłodem, czy przed słońcem, jeśli poprzedniego dnia za bardzo mnie spaliło – w zależności od potrzeb.
Przede mną najwyższa przełęcz i prawdopodobnie najcięższy podjazd, jaki czeka mnie w czasie tej wyprawy. Muszę wspiąć się na 2644 mnpm. Przejeżdżam dolinę i atakuję. Odwracam się – a tam Ararat w pełnej krasie. Bez najmniejszej chmurki. Wspaniały, ośnieżony szczyt (widać go na trzecim zdjęciu, tylko trzeba się przyjrzeć). Jego widok towarzyszył mi niemal do samej przełęczy. Podjazd poszedł nadspodziewanie gładko – może dzięki gpsowi, na którym widać, że wbrew pozorom kolejne metry pokonuje się całkiem szybko – a mogłoby się wydawać, że stoi się w miejscu. Niemniej jednak, gdy wreszcie nadarzyła się okazja, łapię się ciężarówki. Niestety, za takim autem daleko się nie pojedzie – kilometr, dwa można się podciągnąć, ale więcej nie bardzo, bo ręka zaczyna boleć – na ogół projektanci ciężarówek nie myślą o czepiających się rowerzystach i nie projektują odpowiednich uchwytów. Trzeba też bardzo uważać, bo drogi są wprawdzie zadziwiająco przyzwoite, ale na poboczu jest często rozsypany żwir, na którym można się, po pierwsze,elegancko wyłożyć, a po drugie, który czasem może odprysnąć spod koła mijającego samochodu i boleśnie uderzyć. Asfalt – hmmm, powiedzmy że wielką jego zaletą jest to, że w ogóle jest. Ale do jazdy rowerem jest niezbyt przyjemny, to są takie zlepione asfaltem kawałki żwiru, na których komfort jazdy jest raczej niewielki.
Za przełęczą – zjazd w dolinę. Ale nie jest to zielona, przyjemna dolinka, z szemrzącym potokiem, jakie znamy z Tatr. Ta jest ogromna, rozległa, wysuszona, a na jej dnie ściele się płaszcz zaschniętej w fantazyjne kształty lawy – czarnej, nagiej, kostropatej skały, która wygląda wyjątkowo ponuro i groźnie. Skała jest porowata, lekka i bardzo ostra. Nietrudno się o nią skaleczyć, gdy się skacze w sandałach z jednego kamienia na drugi. Materiał w sam raz, by wznieść zamek dla jakiegoś złego czarodzieja czy coś podobnego. Być może jest to ślad jakiegoś niedawnego wybuchu, bo na skale nie rosną żadne rośliny. Tylko, gdy przyjrzeć się z bliska, jakieś żółtawe i pomarańczowe kropki porostów. Możliwe, że z mojej przełęczy wylał się kiedyś konkretny strumień lawy, który zastygłszy utworzył grubą na kilka a nawet kilkanaście metrów powłokę. Widać wyraźnie, jaka jest gruba, gdy się zjedzie trochę niżej w dolinę, wtedy droga biegnie na granicy skalnego płaszcza. Dziesięciometrowy mur wznosi się groźnie – na skale nie rośnie nic, obok – normalna dolina – płyną strumienie, rosną rośliny, pasą się krowy, na polach skoszoną już trawę ułożono w niewysokie kopczyki. Zadziwiająco żyzna, jak na taką suchą okolicę. Jadę jeszcze kawałek, a tu nagle: DUR! (Stop!). Szlaban, betonowe zapory leżą w poprzek drogi – w skalnej dolinie rozłożyła się jednostka wojskowa. Kilku żołnierzy gra w piłkę, wartownik w pełnym rynsztunku, w hełmie i kamizelce kuloodpornej przygląda im się znudzony zza worków z piaskiem. Temu to musi być gorąco! Czołg do połowy zakopany w ziemi gotów jest w każdej chwili ostrzelać przełęcz, z której przed chwilą zjechałem. Ta wulkaniczna dolina to zapewne jakieś szczególnie chronione dobro narodowe. Żarty żartami, ale to być może najbardziej na wschód wysunięta rubież NATO. Zapewne stąd kontrolowane jest niebo nad Iranem czy Syrią. Na szczytach gór sterczą wieże obserwacyjne, pewnie radarowe. Na wszelki wypadek czekam, aż przejadą wszystkie samochody i dopiero wtedy robię zdjęcia – szybko, z ukrycia – i chowam aparat.
Dalej- wioska. Leży wciśnięta w mur z lawy, który z daleka sam wygląda jak góry. Pomiędzy domami, wystając ponad ich dachy, stoją wielkie kopce siana. A domy – czy to jakiś inny kraj? To już nie są te hetyckie chałupki, które dominowały po północnej stronie Araratu. Tu wszystkie są betonowe i mają blaszane, czterospadowe dachy, które świecą z daleka w słońcu tak, że widać dokładnie, gdzie w dolinie rozsiadły się wioski. Może to ci Kurdowie mają jakieś porządniejsze chałupy, niż Turcy po tamtej stronie?
Spotkałem tych czterech chłopaczków, próbowali grać w piłkę, ale była tak sflaczała, że nie było szans na porządny mecz. Pytam ich, czy są Turkami, czy Kurdami. – Kurdami – mówią, więc wygląda na to, że już wjechałem na kurdyjskie ziemie. W ogóle mam z nimi problem – nie wiem, do kogo mam mówić „spas dikim”, a do kogo „tesekur” – czy ktoś wie, jak odróżnić Turka od Kurda?