Nie mogłem już doczekać się tego wspaniałego miasta, które ponoć założyła legendarna Semiramida we własnej osobie. Spodziewałem się niewiarygodnej liczby zabytków ormiańskich (bo było to jedno z ważniejszych miast historycznej Armenii) i innych kultur, które kolejno w tym regionie dominowały. Zaplanowałem sobie nocleg w hotelu. Trudno odżałuję tych 15 lirów (25 – jak się okazało), ale zostanę w mieście, połażę sobie, poszlajam się wieczorem po suku, zwiedzę muzeum i te wszystkie wspaniałości lokalne. Zresztą to połowa drogi – należy mi się przywoity odpoczynek i – a co tam! – gorący prysznic. Przywitał mnie uroczy plastikowy zwierzyniec…
Miasto rozsiadło się na płaskim brzegu jeziora, a kulminującym punktem, od razu widocznym, z której by się strony nie wjeżdżało, jest Van Kalesi – zamek – potężne mury na wysokiej, długiej skale.
Znalazłem budget hotel zachwalany przez Lonely Planet. Niestety jest taka prawidłowość, że hotel, o którym napiszą w przewodniku, natychmiast podnosi ceny i przestaje być budget. Znalazłem więc inny. Wniosłem bagaże na 3 piętro, rower na szczęście mógł zostać w recepcji na parterze. I ruszyłem w miasto. Jest gwarne i tłoczne. Główna ulica robi dobre wrażenie – dużo sklepów i to takich przyzwoitszych, nie żadnych bud. Ludzie zadbani, dziewczyny bez chust. Trafiłem do muzeum i obejrzałem tych kilka urartyjskich zabytków, które tam wystawiono. Niestety informacja raczej słaba, więc jeśli ktoś nie jest archeologiem, to mu wiele te skorupy i brązowe miecze nie powiedzą. Poza tym w mieście – jak się okazało – nic nie ma. Owszem, jakiś stary kościół ormiański, na mapie miasta zaznaczony zaraz koło dworca autobusowego (dałem się nabrać), w rzeczywistości gdzieś w górach 10 km na południe od centrum. Pokręciłem się więc jeszcze trochę po mieście, upolowałem obiad i trochę zakupów i już się zaczęło zmierzchać. A tu nie jest tak, jak było w Syrii czy Kairze – tu się o zmierzchu wszystko zamyka. Ulice pustoszeją, robi się ciemno i nieprzyjemnie. Przemknąłem więc tylko do kawiarenki internetowej, w której spędziłem pół godzinki, bo teksty miałem już przygotowane. I jeszcze jedna çorba (zupa), żeby nie kłaść się spać głodnym.
A rano – ruszam na zamek. Wcześniej jeszcze udałem się w stronę dzielnicy portowej, tam bowiem zaznaczono na mapie, którą dostałem w informacji turystycznej, „cats’ house”. A ja koniecznie chciałem zobaczyć te słynne wańskie koty – podobno są wielkie, lubią pływać i mają jedno oczko bardziej. Kręciłem się jak głupi, pytałem ludzi („kedi, kedi, miaaaau”), wszyscy mnie kierowali do z powrotem do miasta. Na to nie miałem ochoty. Pogodziłem się już, że kotów nie zobaczę, i pojechałem na skróty do zamku. Może chociaż on mnie urzecze w tym smutnym mieście? Wdrapałem się na wysoką skałę pomiędzy kawałkami murów z różnych epok. Jakich? Nie mam pojęcia. Turcy nie raczyli wystawić ani jednej tabliczki z informacją. „Na szczycie na pewno czeka na mnie coś niesamowitego” – obiecywałem sobie. A tymczasem… na szczycie nie ma niczego. Stoi tylko jeden meczet, mały i nowy, i zamknięty na głucho. Skała jest rzeczywiście bardzo długa, ale wąska tylko na kilkanaście metrów. Wiele by się tu nie dało zbudować. Z czasów Urartu chyba nic się tu nie zachowało (Marta, Wojtek, wyprowadźcie mnie z błędu…). Natomiast interesujący jest z niej widok – u stóp skały leżało niegdyś i kwitło ormiańskie miasto. Dziś zostały z niego fundamenty ukryte w zielonej trawie, ale wyraźnie widoczne z góry. Całe miasto zostało wyrżnięte/wysiedlone/zniszczone podczas I wś – w ramach likwidowania Ormian w Turcji (do czego Turcy do dziś nie chcą się przyznać i co jest głównym powodem konfliktu między tymi krajami).
Ale przynajmniej udało mi się zobaczyć kota – ma każde oczko inne, choć rozmiarami nie imponuje. Nie wiem jak to jest z tymi kotami, muszę to sprawdzić.
Nie pozostało mi nic innego, tylko pożegnać miasto, które tak bardzo nie spełniło moich pokładanych w nim nadziei, i ruszyć w dalszą drogę wzdłuż południowych brzegów jeziora. Żeby było przyjemniej, zawiał zefirek – dokładnie z kierunku, w którym jechałem, i na tyle silny, że nawet po płaskim jechałem nie więcej niż 13 km/h. Strasznie fajnie. Cel – wyspa Ahtamar, na której znajduje się ormiański kościół z X wieku, bodaj najlepiej zachowany w całej Turcji. Zdjęcia niech opowiedzą. Ja tylko dodam, że na tablicy informacyjnej (o dziwo była takowa) nie zająknięto się ani słowem o Armenii. Nic poza tym, że w roku tym i tym król taki to a taki kazał zbudować. I zbudowano, a potem był klasztor – ale co za król i co się z mnichami stało – to Turasy przemilczeli. Nie zorientowałem się w porę i musiałem czekać, aż się zapełni kolejna łódka. Czekałem godzinkę, więc gdy wreszcie dotarłem do brzegu, została godzina do zmroku. Niedaleko już zajechałem, pod ciekawą skałą rozbiłem wilgotny od kilku dni namiot, bacząc, by wschodzące słońce trafiło na niego jak najwcześniej i osuszyło.
Jeszcze na koniec uwaga techniczna. Sądzę, że zorietnowaliście się, że teksty na tym blogu nie są chronologiczne. Codziennie wysyłam smsa (a czasem nawet dwa), którego biuro prasowe w postaci Kasi pracowicie przeklepuje, żeby było wiadomo, że żyję i gdzie mnie szukać, gdyby się urwał kontakt. Oprócz tego są teksty, które piszę na miejscu, dusząc się od dymu papierosowego w internetowych kawiarenkach. Te są uzupełnione zdjęciami i są o kilka dni spóźnione w stosunku do faktycznego miejsca pobytu. Aaaa, przypominam, że trochę więcej zdjęć możecie znaleźć na naszym profilu na fejsbogu (trzeba „polubić” welocypedy.pl).