Pierwszy nius jest taki, że nie udało nam się polecieć w zaplanowanym terminie. Okazało się, że CSA podstawiło maleńki samolot, do którego nasze rowery się najzwyczajniej nie zmieszczą. Nie wiemy, jak do tego doszło – czy to ja nie zgłosiłem w końcu, że zabieramy rowery (wydawało mi się, że zgłosiłem – na pewno do nich dzwoniłem i rozmawiałem w tej sprawie, ale czy skutecznie zgłosiłem, to nie pamiętam). , czy to u nich był jakiś błąd – dość że na lotnisku okazało się, że nic z tego. Biorę winę na siebie i kupuję dla wszystkich nowe bilety. W środę podejmiemy drugą próbę.
Kilka zdjęć z piątkowego podejścia do wylotu (z Wieśkowego aparatu, autorem jest NN z kolejki do odprawy)
Na szczęście w środę udało się dolecieć bez problemów. Oczywiście opłatę za rowery pobrano – pani z ElAl nie dała się przekonać, że mogłaby zwolnić nas z opłaty, skoro nasze bagaże mieszczą się w limicie wagi, a tylko nieznacznie przekraczały dopuszczalne wymiary. Wygląda na to, że jeśli idzie o pieniądze, to negocjacje z Izraelczykami są z góry skazane na niepowodzenie. Cóż, liczyliśmy się z tym.
Na lotnisku w Warszawie…
Dolecieliśmy o czwartej czasu lokalnego, po czym – również zgodnie z przewidywaniami – spędziliśmy jeszcze ze trzy godziny na lotnisku. Moje sudańskie stemple w paszporcie nie zachwyciły strażników granicznych, w związku z czym musiałem odpowiedzieć na serię pytań i odczekać swoje w osobnym pokoju. „A co robiłeś w Sudanie? A jak długo byłeś w Egipcie? A masz tam przyjaciół? A wybierasz się na Zachodni Brzeg?” – słyszeliśmy podczas tej wyprawy jeszcze kilkukrotnie. Sporo czasu zajęło też skręcanie rowerów – i w końcu jesteśmy gotowi do drogi. Akurat o zmierzchu. Do Jerozolimy ok. 40 km. Pukniemy w trzy godzinki.
…i w Tel Awiwie. Skręcanie welocypedów.
Po półgodzinie mieliśmy serdecznie dość autostrady. Ruch ogromny, auta pędzą, zjazdy jeden za drugim, przeskakiwanie ich na rowerach jest nieprzyjemne i niebezpieczne. Zwłaszcza po ciemku, więc gdy tylko udało się znaleźć boczną drogę, skwapliwie skorzystaliśmy. Ta też była dwupasmowa i ruchliwa, ale przynajmniej zjazdy nie były bezkolizyjne, więc czuliśmy się bezpieczniej. Gdyby nie to, że mieliśmy opłacony nocleg w Jerozolimie, rozbilibyśmy namioty w lesie a rano pojechali bocznymi dróżkami. Upieram się, by jechać. Dwie godziny minęły, potem trzy, a my mozolnie wspinamy się pod górę. Oto jak wyglądała trasa:
Lotnisko jest niewiele ponad poziomem morza, a Jerozolima – niemal 800 metrów wyżej. Łatwo nie było. Na dodatek byliśmy zmęczeni i głodni. Jechaliśmy już tylko siłą woli, czasem przysypiając na rowerach. Pierwsza odpadła Łucja. Wystarczyło wyciągnąć rękę – zatrzymał się pierwszy samochód. Jednoręki kierowca pomógł wrzucić rower do bagażnika i pojechała. Gdy Ewcia z Agą się dowiedziały, nie zastanawiały się długo. Kolejne kilometry pokonywaliśmy już tylko we czterech. W końcu koło drugiej wyjechaliśmy na wzgórze i zobaczyliśmy rozświetloną Jerozolimę. Przedzieranie się przez górzyste miasto i szukanie hostelu, który zapomniałem sobie zaznaczyć na GPSie zajęło jeszcze godzinę. Idziemy spać, przed nami krótka nocka, bo od rana zwiedzamy.
Odpoczynek na autostradzie. Za nami już dwa kilometry.