Na Pustyni Judzkiej

Preview

Śniadanko w cieniu

Niespiesznie złożyliśmy obóz. Bez pośpiechu zjedliśmy śniadanie. Każdy znalazł jeszcze chwilę na pozałatwianie jakichś tam swoich spraw. Nikt nas przecież nie goni. Do morza mamy w linii prostej tylko 16 km, więc choćbyśmy mieli nieść rowery w zębach, to do wieczora damy radę. Ba! Do wieczora? Za dwie, trzy godziny najdalej będziemy się taplać w słonej wodzie.

I z początku wydawało się, że rzeczywiście tak będzie. Droga wprawdzie słaba, wyboista, ale cały czas w dół. Dalej dolina rozwinęła się w szerokie wadi. Tu miejscami nie da się jechać, tylko trzeba prowadzić rowery po kamieniach. Minęliśmy namiot Beduina, który dał nam trochę wody (głupi, nie wzięliśmy sporych zapasów ze studni rano, ale to dlatego, że była jednak trochę brudna). A upał się robi niesamowity, chociaż jeszcze młoda godzina.

Preview

Najpierw była droga…

Preview

…a potem się skończyła

Dojechaliśmy do miejsca, w którym zaczyna się Wadi Arugot, wielka dolina schodząca aż do morza. W dolnej części tej oraz drugiej doliny, Wadi David, leży Park Narodowy Ein Gedi, który chcemy zwiedzić. Ale wygląda na to, że w wadi nie ma drogi, chociaż oznakowano dwa szlaki turystyczne. Jedziemy więc dalej tą, którą przyjechaliśmy – wspina się tu na krawędź wąwozu i biegnie równolegle do wadi, chociaż w dość dużej odległości od niego. Skończył się zjazd. Droga trochę biegnie w dół, ale zaraz potem w górę i na dodatek coraz bardziej skręca na zachód. Upał straszny, zaczynamy się martwić, że chyba mamy trochę za mało wody. Nacjonalizujemy to, co zostało, i zaczynamy wydzielać racje. Po paru kilometrach przestaje mi się ta sytuacja podobać. Wchodzimy z Michałem na wzgórze, żeby się rozejrzeć. Na drodze kawałek dalej widzimy wielbłądy i chyba pasterza. Decydujemy, że podjedziemy jeszcze kawałek i spytamy ich od drogę. Droga biegnie już zupełnie na zachód, czyli w kierunku dokładnie przeciwnym do tego, w którym mielibyśmy ochotę jechać. Ciężka decyzja: wracamy. Dwie godziny w plecy, ale przynajmniej jedziemy teraz w dół i szybko znajdujemy się przy Wadi Arugot.

Podejmujemy próbę przedarcia się do morza, idąc wadi. Idąc, bo jechać się tu nie da, a po chwili okazuje się, że iść – też nie bardzo. Kamienie, kłujące zielska. Wody nie mamy już wcale. Upał okrutny, na pewno ze 40 stopni w cieniu. Każdy załom skalny wykorzystujemy, by odpocząć choćby moment. Paweł od dłuższego czasu proponował, żeby wrócić po wodę do Beduina, ale nie! Przecież do morza tylko kilka kilometrów (11 w linii prostej), damy radę, szkoda tracić czas. Oznakowana czarnym znakiem ścieżka ostro podchodzi pod zbocze wąwozu. Nie damy rady iść wąwozem. Wściekli wspinamy się tą dróżką, po czym rozkładamy się pod wiszącą skałą, a Michał i Paweł na ochotnika ściągnęli sakwy, zebrali od wszystkich butelki i ruszyli do Beduina. To były dwie długie godziny. Trochęśmy spali, trochę rozmawiali, ale głównie leżeli bez ruchu, bo nie mieliśmy na nic siły. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co przeżywali ochotnicy. Opowiadali później, że spotkali jakiegoś chłopaczka na ośle i niemal siłą wzięli od niego trochę wody. W końcu wrócili, mogliśmy wreszcie napić się – ale nie było to picie do woli. Mamy zapas do wieczora, ale nadal racjonujemy wodę. Ruszamy, został tylko kawałek, przynajmniej teraz już wiemy (PRAWIE na pewno), że jesteśmy na dobrej drodze (wszedłem dość wysoko na pobliskie wzgórze i obejrzałem okolicę). Guma. Wiesiek ze mną został i załataliśmy szybko, reszta poszła. Dogoniliśmy ich i… guma! Łatka puściła, w tym upale źle klej zwulkanizował. Pojechali, my z Wieśkiem łatamy.

Droga słaba, wyboista, ale prawie ciągle w dół, potem się nawet nieco wypłaszcza i da się bez problemu jechać. I tylko niepokoi mnie, że ciągle jesteśmy na +200, a morze – coraz bliższe, 7…, 6…, 5… km – jest przecież na -400. Zaczynam się obawiać, że czeka nas jeszcze jedna atrakcja…

Preview

Podejście w zachodzącym słońcu

Preview

Widok na Morze Martwe

Z daleka już widzimy Jordanię i… morze! Nareszcie.

Wypiliśmy ostatnie piwo, które Wiesiek trzymał specjalnie na tę okazję, po czym dojechaliśmy do krawędzi skały i spojrzeliśmy na dół. W szarzejącym świetle ujrzeliśmy 600 metrów niżej miasteczka, plaże, zapalające się światła latarni. I żadnego śladu drogi w dół. Jest niby szlak, ale szybko przekonaliśmy się, że prowadzi tylko na punkt widokowy. Po drodze widzieliśmy jeszcze jeden szlak, do Wadi David. Z początku chcemy jechać, ale decydujemy, że nie, zostaniemy na noc, a tylko ochotnicy pójdą do źródła (na GPSie), a jeśli będzie trzeba, to nawet do samego Ein Gedi na dole, i przyniosą wodę. Tym razem ja się zgłosiłem i Wiesiek. Ciemno już. Idziemy śladem wyschniętego potoku, a przed nami majaczy wielkie V wycięte w skale – zejście do Wadi David. Doszliśmy na skraj… Ściana. Pewnie dałoby się zejść, ale, na Boga, nie po ciemku i nie w klapkach. Teraz jak nic byśmy się roztrzaskali na kamieniach. Próbujemy kilka metrów i wracamy. Idziemy jeszcze raz obejrzeć punkt widokowy. Pod nami z trzech stron światła przybrzeżnych miasteczek, a za wodą – Jordanii. Drogi nie ma, nie widać. Wracamy.

Paweł rozdziela każdemu po naparstku wody z ostatniej butelki. Łucja znalazła kilka ampułek z solą fizjologiczną. Postanowiliśmy zadzwonić na policję i dowiedzieć się, czy jest tu w ogóle jakaś droga na dół. „Czekajcie, oddzwonią do was z parku narodowego” – powiedzieli. No to czekamy. Dziesięć, dwadzieścia minut i nic. Ja zszedłem do namiotu, po chwili Paweł też. Nic lepszego nie wymyślimy – idziemy spać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *