Morze Martwe

Gdy niedaleko zawyła policyjna syrena, zerwałem się na równe nogi (na ile pozwoliła wysokość namiotu). Usłyszałem że w sąsiednich namiotach też zaczął się ruch. Wyczołgałem się w sam raz, by zobaczyć samochód znikający za wzgórzem. Jeszcze raz zawyła syrena. „Latarkę! Dajcie latarkę” – krzyknąłem. Podał mi ją Paweł (a może Michał). „Hej!”- wrzasnąłem i skierowałem światło w stronę samochodu. Światła samochodu powoli wykręciły w naszą stronę. Za nim drugi. Pobiegłem w ich stronę. Wielki dżip i nieco mniejsza toyota; jeden cywilny, drugi policyjny z wielkimi bagażnikami na dachach. Nawet nie pamiętam, o co ich spytałem. A oni – pamiętam tylko – upewnili się, że to nas szukają. Oświetlili obozowisko. Wszyscy już wypełzli z namiotów i dobiegli do samochodów. „Macie wodę?” – spytała Ewa – to właściwie pierwsze, co zapamiętałem. „Mamy, mamy” – roześmieli się i jeden z naszych wybawicieli otworzył bagażnik i wyciągnął zgrzewkę wody. A potem drugą. Każdy złapał butelkę i pił.

W tym momencie rozległ się huk, a po chwili zza krawędzi skały (tej od strony morza) wyłonił się helikopter. Policjanci włączyli koguta – w tej okolicy lepiej z daleka pokazać, kim się jest. Pogadali chwilę przez radio, a my tymczasem zastanawialiśmy się, jaki rachunek nam wystawią za to ratowanie. Po chwili helikopter odleciał, a my zabraliśmy się za składanie obozu i pakowanie wszystkiego na samochody. Próbowałem jeszcze wyjść z twarzą z tej sytuacji: „Dalibyśmy radę zejść rano, największym problemem było, że nie mamy wody.” „Następnym razem zejdziecie” – odpowiedzieli. Skoro po was przyjechaliśmy, to już was zabierzemy. Chyba nie było sensu dyskutować. Zapakowaliśmy rowery na dach, a bagaże do bagażnika. Nie ma chyba sensu streszczać, o czym rozmawialiśmy w drodze. Może to głupio zabrzmi, ale zapamiętałem to jak sen. W każdym razie znaleźli nas bez większego trudu, bo wiedzieli gdzie szukać – dobrze opisaliśmy miejsce wczoraj przez telefon. Poza tym jeden z Beduinów zobaczył ślady rowerów na drodze (zabrali ze sobą Beduinów, niezastąpionych przy poszukiwaniach na pustyni). Później okazało się, że jednak nie do końca wiedzieli, tylko wytypowali sobie kilka miejsc (centrala przekazała im tylko treść jednej rozmowy, a były dwie, w jednej podaliśmy namiary GPS). Musieli zrobić ponad 20 km po bezdrożach, żeby do nas dotrzeć. Teraz jedziemy tą samą drogą, włączyłem GPSa, żeby wiedzieć. Chłopaki nie są policjantami, są wolontariuszami policji. Od początku zwróciło naszą uwagę, że mają tylko krótką broń. Regularna policja sobie nie zawraca głowy takimi drobiazgami jak głos wołającego na pustyni. Bardzo rozsądnie. Ciekawe, czy u nas taka instytucja by zadziałała. Ciekawe też, czy firma ubezpieczeniowa zgodzi się zapłacić rachunek za akcję ratunkową z naszej polisy o.c. „Trzeba było komuś złamać rękę” – stwierdził rozsądnie Paweł – „wtedy by musieli zapłacić”.

Jechaliśmy ze dwie godziny po takiej drodze, że nie sądziłem, że da się ją pokonać samochodem. W końcu na mapie pokazały się serpentyny drogi. A potem wysokość zaczęła wreszcie spadać. W głębokim wadi osiągnęliśmy w końcu 0 m n.p.m. Potem trochę w górę i dalej już tylko w dół: -100, -200, aż do -400. Jeszcze kilka minut asfaltem wzdłuż morza i wysadzili nas przy plaży w Ein Gedi – dokładnie tam, gdzie chcieliśmy dotrzeć. Świtało. Wypakowywaliśmy nasze rzeczy, a policjanci sprawiali wrażenie, jakby chcieli odjechać. „Słuchajcie… – dzięki, chłopaki…” – powiedziałem. „Nie ma sprawy, trzymajcie się” – odpowiedzieli. I to wszystko? Ani grosza nie płacimy? Nawet paszportów nam nie sprawdzą? Byliśmy prawie zawiedzeni. Mogliśmy już tylko zostawić im wizytówki i zapewnić ich, że będą naprawdę mile widziani w Polsce (może przyjadą obejrzeć nasze obozy śmierci?). Odjechali, a my powoli przenieśliśmy swoje rzeczy i postanowiliśmy się kilka godzin przespać.

Preview

Nasza góra widziana z dołu

Preview

O 6:27 rano – 32 stopnie, o 19:32 – 34. Mamy wakacje 🙂

Nie było jeszcze siódmej, gdy poszliśmy się wykąpać w morzu. Zegar na budce ratowników pokazywał 32 stopnie. Wreszcie wakacje. Ale woda obrzydliwa; jakby pływać w jakiejś mazi – oleju czy czymś takim. A smak – ohydny. Na szczęście są prysznice i można spłukać to świństwo. Gardła też przepłukaliśmy przy okazji.
Zdrzemnęliśmy się, a co było potem tego dnia, to już tylko napiszę pokrótce. Pojechaliśmy do nieodległego kibucu do sklepu, a tam po raz pierwszy zderzyliśmy się z izraelskimi cenami. Potem pojechaliśmy do Masady. Pojechaliśmy na luźno, bez sakw, ale i tak dało nam się to mocno we znaki, bo było strasznie, ale to strasznie gorąco. Wczorajsza pustynia to pikuś. Żar się leje z nieba. A Masada? O historii tego miejsca każdy chyba słyszał, a kto nie słyszał, niech zajrzy do Wikipedii. Komentarza może tyle tylko, że gdyby nie ta niezwykła historia, to nie warto by tu było jechać i wydawać masy pieniędzy na bilet i na kolejkę linową (można wejść Snake Path, ale w tym upale to samobójstwo). Kupa kamoli.

Preview

Sakwy zostały z Efcią w Ein Gedi. Jedziemy do Masady

Preview

Preview

Droga powrotna okropna – jesteśmy niewyspani i głodni (jestem niewyspany i głodny). Nie mogę się doczekać obiadu, a ten gotuje się i gotuje. W końcu zjadamy zupę soczewicową niedogotowaną, ale i tak całkiem smaczną. Jeszcze kąpiel – najpierw w odżywczym błocie (w spa za rogiem pewnie kosztuje fortunę, a my mamy za darmo) i ponownie w oleistej wodzie. Wreszcie idziemy spać, nie przejmując się zanadto głośną imprezą wokół.

Preview

Preview

Kwiaty z soli na brzegu morza

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *