Nie spłynęliśmy. W nocy spadło kilka kropel deszczu i zagrzmiało parę razy, ale nic poza tym. Można było spać w wadi (chociaż wtedy oczywiście flash flood mielibyśmy gwarantowany). Zebraliśmy się sprawnie i żwawo przed świtem, zjedliśmy śniadanie (my z Łucją – jajka, których wszyscy nam zazdrościli – a nie wierzyli, że je dowiozę w całości) i ruszyliśmy w drogę. Mamy znów ambitny plan – dotrzeć tak daleko na północ, jak się tylko da. Może nawet do Bet Szean, chociaż to z 90 km będzie. Zobaczymy. Zaplanowaliśmy, że w południe zrobimy dwugodzinną przerwę. Z początku jedzie się dobrze, wciskamy pedały, droga płaska, asfalt znakomity, ruch wcale nie taki wielki, a zresztą są pobocza, więc jedziemy bezpiecznie. Robimy tylko krótkie przystanki, by nabrać wody w wiosce przy meczecie i kupić zimną colę w przydrożnym sklepie. Wiatr nas pcha i szybko robimy ze 30 km, bardzo dumni z siebie i z prędkości, jakie osiągamy. Rozciągamy się trochę, ja wystrzeliwuję co chwila do przodu i co parę kilometrów czekam na resztę. Jedzie mi się świetnie. Nie odczuwam niemal gorąca (choć jest już pewnie dobrze ponad 30 stopni), nie czuję w ogóle głodu. Ale reszta wyraźnie zwalnia. Trochę mnie to nawet złości, bo do południa jeszcze z godzina, więc warto by się spiąć – myślę – i jeszcze pojechać. Gdzie oni się znów podziali? Dołącza Łucja, potem Efcia, Wiesiek, Paweł. No dobrze, zróbmy chwilę odpoczynku. Usiądźmy w cieniu, zregenerujmy się. Każdy coś przekąsi, poleży chwilę i zaraz ruszymy dalej. O, może pod tą skałą? Podjeżdżam i w ostatniej chwili zatrzymuję się przed tabliczką „Danger. Firing area. Entrance forbidden”. No to byśmy sobie odpoczęli. No to może w tym zagajniku obok? Gdzie są Aga i Michał? Rozłożyliśmy się w cieniu drzew i teraz dopiero poczułem, jak jest gorąco. Czekamy już dobrych kilka minut, a tamtych nie ma. Nie odpowiadają na smsy. Paweł wraca na skrzyżowanie (jesteśmy na Adam Junction, gdyby ktoś chciał sprawdzić na mapie), wchodzi na drogowskaz, rozgląda się. Ale wracać się nikomu nie chce, żeby ich szukać. Zresztą Aga jest z Michałem, jeśli to jakiś problem z rowerem, to poradzą sobie we dwoje. W końcu po kwadransie dojechali. „Guma” – oznajmiła Agnieszka. Są już mocno zmęczeni, ale proponują, by podjechać jeszcze 4 km. „Niedaleko jest stacja benzynowa – wyjaśniają. – Ludzie nam mówili”. No to jedziemy. Po drodze kupuję na straganie wielkiego arbuza. Niestety to nie te ceny, co jesienią w Turcji.
Łucja zdobywa szczyt
Mocno zmęczeni docieramy do stacji. A tam tłum! Stoi kilka autobusów, z których wysypują się gromady ortodoksów. Co oni tu wszyscy robią, w środku Autonomii? W chałatach, kapeluszach – jak wytrzymują w tym upale!? Ciasno, trudno znaleźć miejsce, w którym moglibyśmy usiąść i odpocząć. A ceny w restauracji niestety izraelskie, nie palestyńskie. Już nam się tu nie podoba. No i jest już oczywiste, że tu nie odpoczniemy. Głośno, tłumnie, drogo. To chyba jedyna stacja benzynowa przy drodze nr 90. A w każdym razie jedyna żydowska. Zapewne zatrzymują się tu wszyscy, którzy podróżują drogą z Galilei nad Morze Martwe i dalej do Ejlatu. Przy stoliku zjadamy arbuza. Żydzi nas ignorują zupełnie – jakby nas tu nie było –tylko jeden chłopak na chwilę się przysiada i zagaduje – Kanadyjczyk, jak się okazało. Okropne wrażenie, jeszcze nigdy tak nie miałem, że wszyscy traktują mnie jak powietrze. Trzeba będzie jechać dalej, poszukać jakiejś palestyńskiej wioski, gdzie będziemy mogli kupić jedzenie za uczciwą cenę. Problem w tym, że na GPSie żadnej nie widać. Chcąc, nie chcąc musimy jechać. Obolali, źli, zmęczeni i głodni wsiadamy na rowery.
Z nieba leje się żar (pomimo że nie ma jeszcze południa). Wiatr odkręcił i wieje z przodu (jeśli w ogóle). Droga ciągnie się wzdłuż zbocza doliny. Po lewej pustynne góry, po prawej gdzieś tam w tych żółtych skałach ciurka Jordan. Wzdłuż drogi ciągnie się najeżony zwojami drutu kolczastego, wieżami strażniczymi i kamerami, wysoki płot. To zasieki na granicy z Jordanią, która przebiega środkiem świętej strużki o kilka kilometrów stąd. Sami rozumiecie, że okolica nie zachęca do postojów. Tym bardziej, że nie uświadczysz tu ani jednego drzewa, żadnej skały na tyle wysokiej, by rzucała dość cienia, by siedem osób mogło się schronić. No i przydałby się sklep, bo nie wszyscy mamy co jeść. Co robić? Tylko jechać przed siebie, licząc na jakieś miejsce. Już naprawdę nie będziemy wybrzydzać. I tak przejechaliśmy jeszcze 16 km w największym skwarze, aż wreszcie dotarliśmy do miasteczka Shadmot Mehola, które okazało się (niestety) nie spodziewaną palestyńską wioską, lecz pilnie strzeżonym żydowskim osiedlem. Żołnierz przy szlabanie (ani słowa po angielsku, co dziwne) dał się przekonać, żeby nas wpuścić do cienia, był nawet przyjazny i pomocny, przyniósł zimnej wody, krzesła, ale nie pozwolił odjechać od bramy. A myśmy i tak byli zbyt wykończeni, by gdziekolwiek chodzić. Zjedliśmy tylko, co mieliśmy, i ułożyli się na murku. Dopiero po godzinie przyszedł inny żołnierz, który już mówił po naszemu i przedstawił się jako szef ochrony miasteczka. Zaprowadził nas do osiedlowego klubu. Był to rozwalony budynek bez okien, strasznie brudny i zaśmiecony, w środku jakieś ledwo się trzymające meble, całość sprawiała raczej wrażenie domu porzuconego przez właściciela w pośpiechu dawno temu. Ale miał jedną zaletę – działała klima. Więc zalegliśmy w chłodzie. Chłopiec żołnierz udostępnił nam również swój pokoik z prysznicem. Przy okazji wyszło na jaw, że nie pomagał nam tak całkiem bezinteresownie –liczył na wynagrodzenie ze strony dziewczyn. „Oj przecież jesteście turystkami, nikt się nie dowie”.
Przytulny klubik w żydowskim osiedlu
Wyruszyliśmy z miasteczka koło czwartej, chociaż strasznie nam się nie chciało. Dziewczyny właściwie od razu zdezerterowały i zaczęły się rozglądać za miejscem do łapania stopa. Może ze dwa, trzy kilometry przejechały i ustawiły się na poboczu, a myśmy we czterech ruszyli dalej. Też daleko nie zajechaliśmy. Wkrótce drogę przegrodziły nam bariery, szlabany i ostrzegawcze tablice. Wyjeżdżamy z Autonomii. Było okropnie. Musieliśmy zdjąć wszystkie bagaże, prześwietlić każdą rzecz, zupełnie jak na lotnisku. A wszystko dlatego, że nocowaliśmy koło Jerycha. Samochodów na żółtych (izraelskich) blachach w ogóle nie sprawdzają. Gdybyśmy tylko przejechali znad Morza Martwego, nie zatrzymując się nigdzie po drodze, pewnie też by nam odpuścili. Ale skoro nocowaliśmy po drodze… „A skąd, a dokąd, a kogo znacie, a ktoś wam coś dał?” Itd. Itd. Witamy w Izraelu!
Uwaga miny! Na granicy Autonomii i Izraela
Gdy już udało nam się w końcu odprawić, przyjechały dziewczyny. Nikt ich nie chciał wziąć na ten kawałek. Zaczekaliśmy na nie, racząc się „mlekiem”, czyli arakiem, który po dolaniu wody przybiera biały kolor. Jeszcze zrobiliśmy ze trzy kilometry, po czym rozbiliśmy namioty w gaju palmowym nieopodal drogi.
Nocleg pod palmami