Planujemy ambitnie. Rano jedziemy szybko do Bet Szean, zwiedzamy, co jest do zwiedzenia, pędzimy do źródeł Ein David, szybko się przekąpiemy i dalej jedziemy do zamku Belvoir. Tam spędzimy południowy upał, a pod wieczór zjedziemy nad Jezioro Tyberiadzkie. Rezygnujemy z Nazaretu, w którym, zdaje się, nic nie ma – kościół jest z lat 1950-tych, więc jechać tylko po to, by być w Nazarecie – odpuszczamy.
Śniadanko przed supermarketem
Wizyta w supermarkecie w Bet Szean troszkę nam się przeciągnęła. Nawet nam się udało trochę pokłócić, po raz pierwszy na tym wyjeździe. Ale zaraz poranne piwko zmieniło nastawienie. Toć to pierwszy prawdziwy, duży supermarket od tygodnia, i na dodatek dość tani (albo raczej nie koszmarnie drogi), więc trzeba uzupełnić zapasy. Przejechaliśmy do ruin Scytopolis. To jedno z miast starożytnej Dekapolii (tak jak Amman albo Dżerasz, które zwiedzaliśmy parę lat temu w Jordanii), nieźle zachowane i ciekawe, bo nietypowe. Inaczej niż zwykle w rzymskich miastach cardo i decumanus nie przecinają się w środku miasta, bo nie pozwalało na to ukształtowanie terenu.
Ruiny Scytopolis
Po dość krótkiej wizycie (już upał) ruszyliśmy w drogę. Pojechałem jeszcze z Łucją kupić soczewki, bo gdzieś jej się wystrzeliły. A gdy dotarliśmy do źródeł i odnaleźliśmy resztę ekipy, stało się to, czego trochę się obawiałem. Baby podniosły bunt. Nie chcą jechać dalej, tylko poleżeć sobie nad wodą. Fakt, miejsce jest fajne. Dwa duże stawy, skały, wodospad, czysta, chłodna woda, przystrzyżona trawka. Rozkładamy piknik, jemy, a potem organizuję ekipę, by na luźno, bez sakw pojechać zobaczyć pobliską, starą synagogę, a potem zamek. Po południu po prostu śmigniemy nad jezioro główną drogą. Z Wieśkiem i Michałem ruszamy w drogę. Gdy tylko wyruszyliśmy, zmieniłem zdanie. Nie dam rady jechać w tym upale. Do zamku i z powrotem wyjdzie przynajmniej 50 km. Zamordujemy się. Proponuję chłopakom, że im oddam GPSa, ale gdy dowiedzieli się, o jaką odległość chodzi, też zrezygnowali. Jedziemy więc tylko do muzeum w kibucu Ein Gedi. Oglądamy dobrze zachowaną, interesującą mozaikę, kupujemy zimne piwo i wracamy do źródeł. I spędzamy tam cały dzień, aż do czwartej po południu. Fajnie się zrelaksować w takim miejscu, ale musimy pojechać jeszcze chociaż kawałek. Już jesteśmy gotowi, gdy okazało się, że Łucja zostawiła klapki w łazience, a ta akurat została zamknięta do sprzątania. Cholerna sprzątaczka nie otwiera drzwi, pomimo że walimy ze wszystkich stron i krzyczymy. Próbowaliśmy się jakoś dostać, przez okna, nawet odgiąć kraty, ale nic. Wściekłem się na głupią babę i gdy w końcu (po półgodzinie) wyszła, objechałem ją jak burą sukę. Ruska imigrantka – niestety zachowała zwyczaje z dawnej ojczyzny. Jaki problem – otworzyć i spytać, o co chodzi… Od tej pory rosyjskich żydów spotykamy sporo i niestety wyrabiamy sobie o nich raczej kiepską opinię.
Jedziemy na północ. Okolica naprawdę piękna. Soczysta zieleń pól uprawnych – każdy kawałek ziemi przeznaczony na uprawę. Sady przykryte są siatkami, by ptaki nie wyżarły owoców, a kiście bananów szczelnie owinięte folią. Pomimo że granica z Jordanią blisko, nie widać zasieków i płotów, jakie oddzielały ją od Autonomii. Przecinamy Jordan, który na tym odcinku płynie w całości po terytorium Izraela. To jego wody są wykorzystywane do podlewania tych wszystkich pól, których owoce są potem eksportowane do Europy. Jaki kontrast z wczorajszymi krajobrazami z Zachodniego Brzegu! Trudno nie poczuć, że coś jest nie w porządku. Nieźle się tu Żydzi urządzili, panują nad wodą i bogacą się, a Palestyńczycy mogą co najwyżej być tanią siłą roboczą. Naprawdę szkoda mi ich, chociaż generalnie moja sympatia jest po stronie Izraela.
Jeszcze kilka kilometrów i już po zmierzchu docieramy nad jezioro. Za kemping liczą sobie słono, więc szukamy noclegu na dziko i znajdujemy go na jednym z bananowych poletek. Obawiam się trochę węży i innego robactwa, które na pewno mieszka w grubej warstwie gnijących liści pod naszymi stopami, ale okazuje się, że jedynym zagrożeniem są dziś dla nas roje komarów. Wygląda na to, że ze wszystkich to ja jestem dla nich najbardziej łakomym kąskiem, więc resztę wieczoru spędzam w namiocie.
Nieostre, ale coś tam widać. Wczoraj nocleg w palmach, dziś w bananach.