Dziewczyny się od rana odgrażają, że one przez góry nie będą jechały i że łapią stopa do samego morza. Ale dały się przekonać na wizytę w Safed, świętym mieście kabały. I chyba nie żałowały, bo miasto jest piękne i ciekawe. Tyle że okupiliśmy tę wizytę wiadrami potu i łez. Od naszego wczorajszego noclegu wspinaliśmy się całe przedpołudnie. A gdy zjechaliśmy do granic miasta, myśląc, że to już koniec i że najgorsze za nami, okazało się, że stare dzielnice leżą na szczycie wielkiej góry. I szczęście w nieszczęściu, że już na dole znaleźliśmy sklep i trochę się najedliśmy. A potem w połowie góry jeszcze jeden. Maślanka z solą – to nasz nowy sposób na upał i zmęczenie. Oczywiście niezależnie od starego – wypróbowanego i niezawodnego wina.
Zostawiliśmy rowery na placu przed muzeum (obawiałem się nieco, czy służby nie uznają ich za zagrożenie terrorystyczne i nie zdetonują) i poszliśmy pokręcić się po ulicach starego miasta. Jasny kamień, malowane na niebiesko okiennice i inne detale – bardzo to wszystko razem ładnie wygląda. Zwiedzieliśmy stare synagogi i dzielnicę artystyczną, zjedliśmy najdroższy falafel na świecie, po czym wyjechaliśmy z miasta (przyznaję, zgubiłem się, bo zamiast jechać za drogowskazami, kierowałem się GPSem, który nas wywiódł na manowce).
Safed to miasto ortodoksów. Wielodzietne rodziny to nie rzadkość
Dla turystów wszystko, czego sobie zamarzą
A i tak największym powodzeniem cieszy się shoarma
Tym razem dziewczyny nie dały się namówić, że już na pewno będzie w dół, i przed niewielkim podjazdem stanęły, by łapać stopa. A tymczasem naprawdę było w dół. Gdy już objechaliśmy Górę Meron i wspięliśmy się na niewielką przełączkę, zaczął się zjazd z górki na pazurki – z 900 m n.p.m. do samego Morza Śródziemnego. Początkowy ruch na drodze też gdzieś poszedł w bok i jechało się świetnie. Warto było tu przyjechać. Szkoda tylko, że teraz już się musimy spieszyć i że nie możemy zobaczyć zamku Montfort, wcale nieodległego od naszej trasy. Cały zjazd pokonujemy z jednym tylko odpoczynkiem w miasteczku, bodajże Maalot, gdzie stanęliśmy na kwadransik w przydrożnej restauracyjce. Trzech chłopaczków, Druzów, uwijało się przy piecu, robiąc placki z jakąś zieloną pastą, z mięsem, albo z czym tam kto sobie zażyczył. Było to dobre i tanie, wzięliśmy nawet kilka na wynos – dla dziewczyn. Jeszcze parę kilometrów, aż ze wzgórza ujrzeliśmy na horyzoncie morze skrzące się w zachodzącym słońcu (ech, poezja!). Dojechaliśmy do niego szybko, znacznie dłużej zajęło nam odszukanie dziewczyn („jesteśmy za wyjściem nr ileś tam” – okazało się, że owszem, mnie więcej trzy kilometry za tym wyjściem. Ale krążąc tak po nadmorskiej promenadzie wpadliśmy na chłopaka z dredami, Polaka, który od lat mieszka w Izraelu. Odprowadził dziecko do domu, a potem, już wieczorem, przyszedł do nas na plażę, przyniósł owoce i wino i długo siedzieliśmy jeszcze, zanim w końcu ułożyliśmy się na piasku spać (Izrael jest jedynym znanym mi krajem, gdzie można legalnie spać na plaży, a policja przychodzi i życzy dobrej nocy).
Druzyjska kolacja
Morze Śródziemne