Dziewczyny idą do autobusu i jadą do Tel Awiwu, a my szybko się zbieramy, bo mamy stówkę do puknięcia. Będzie ciężko, mimo że jest bardzo wcześnie. Jedziemy u podnóża góry Karmel. Byłoby tu parę atrakcji, gdyby trochę zboczyć, ale o tej porze wszystko zamknięte. Na szczęście ruch nieduży, większość przejęła równoległa autostrada. Jedziemy właściwie cały dzień. Przystanek robimy tylko przy supermarkecie, a potem w Cezarei Nadmorskiej.
Odrestaurowany amfiteatr służy do dziś
W Cezarei jest największy rzymski hipodrom
Zrobiliśmy dopiero niecałe 40 km, a już mamy dość. Jest okropny upał. Dalszej drogi nie sposób nazwać przyjemną. Szukamy plaży, żeby się przekąpać i odświeżyć, ale nic nie ma. W Netanii, nieprzyjaznym i sterylnym mieście szlifierzy diamentów, są wprawdzie plaże, ale trzeba by zejść z wysokiego klifu, a nie mamy ochoty zostawiać rowerów samych. Odpoczywamy więc tylko pół godziny w cieniu na placu zabaw i ruszamy dalej. Teraz już jedziemy po prostu autostradą, bo do „czwórki” trzeba by zbyt daleko wracać. Jest bardzo nieprzyjemnie. Wreszcie na przedmieściach zjeżdżamy i kierujemy się do Beach Zone. Kąpiemy się, bierzemy prysznic, przebieramy w czyste rzeczy.
Jeszcze chwilka dla zdrowia
Już późno, niewiele nam zostanie czasu na zwiedzanie Tel Awiwu. Jedziemy więc tylko na Plac Dizengoffa, by rzucić okiem na rozciągającą się wokół niego dzielnicę pełną modernistycznych budynków szkoły Bauhausu (architektów wyrzuconych przez Hitlera z Niemiec). Coś wspaniałego! Połaziłbym chętnie po okolicy, ale daliśmy sobie 10 minut. Przejeżdżamy przez centrum i wzdłuż morza jedziemy do Jaffy, gdzie mamy się spotkać z dziewczynami. Już ją widać, gdy -„Guma”- krzyknął Paweł. Zmiana dętki zajęła dziesięć minut, ale wprawiła mnie w zły nastrój. Nie chce mi się już łazić po starej dzielnicy, a nawet – wyciągać aparatu. Chyba źle się czuję. Odnajdujemy dziewczyny, rozsiadamy się w parku i zjadamy ostatni obiad. Potem robimy pochodnie z niewykorzystanego gazu w kuchenkach 🙂 Ale nie przyjechali do nas żadni antyterroryści, nawet nikt nam nie zwrócił uwagi. Samolot mamy dopiero rano, więc na lotnisko zaczynamy się zbierać dopiero koło 10. Łucja chce jechać autobusem, więc jedziemy na dworzec, a reszta kieruje się na autostradę (okazało się potem, że jechali w eskorcie policji). Na lotnisku szybko składamy rowery, bo mówią nam, że możemy się już dziś odprawić. To by było super, bo myśmy mogli rano dłużej pospać i wstać prosto do samolotu. Ale zanim skończyliśmy wszystko pakować, odprawy zamknięto. Układamy się więc przy check-inie, żeby rano być pierwszymi w kolejce i zmordowani zaraz zasypiamy.
Bauhaus i palmy. Bardzo stylowe połączenie
Widok na Starą Jaffę.
Koniec.
EPILOG:
Pamiętacie, jak to było z naszym wyjazdem do Izraela? Mieliśmy lecieć w piątek, a polecieliśmy 5 dni później. Mogę chyba ujawnić, co się wydarzyło. Otóż kiedy przybyliśmy na lotnisko i (jak zawsze w ostatniej chiwli) ustawiliśmy się do okienka check-in, pani oznajmiła, że ona w systemie nie ma zgłoszonych rowerów i że nie możemy ich zabrać. Byłem pewny, że zgłosiłem te rowery. Przecież dlatego wybraliśmy CSA, że zabierają rowery w limicie bagażu bez żadnych dopłat. Więc nie było potrzeby robić szopek jak z Luftwaffe. Próbowałem się awanturować, zażądać zmiany trasy (na ich koszt oczywiście), zażądałem 600 ojro na osobę za odmowę wpuszczenia na pokład (rozporządzenie 261/2008), ale bez skutku. Dodam, że lotnisko nie stanęło na wysokości zadania. Od nikogo żadnej informacji, nawet tekstu rozporządzenia nie można było od nikogo wydostać.
Jak niepyszni wróciliśmy do domów. Zastanawialiśmy się, co zrobić. Zacząłem szukać tanich biletów i znalazlem je tam, gdzie się najmniej spodziewałem. Kilka dni później polecieliśmy ElAlem (ze wszystkim tego konsekwencjami związanymi z bezpieczeństwem). Cena biletu bardzo przyzwoita (niecałe 1100 złotych), plus niestety opłaty za rower, których się nie udało ominąć (czego się spodziewać po ElAl). Razem wyszło mniej więcej tyle, co w CSA.
Tyle tylko, że wakacje nam się skróciły, więc nie zdążyliśmy pojechać nad Morze Czerwone (o czym już wiecie po lekturze bloga).
Po powrocie napisałem reklamację do CSA i do pośrednika, od którego kupiliśmy bilety. Zażądałem odsłuchania nagrań rozmów i sprawdzenia, czy rzeczywiście nie zgłosiłem tych rowerów. Po dwóch tygodniach przyszła odpowiedź – CSA zwróci całą cenę biletów. Ponieważ mogliśmy się czuć niewystarczająco poinformowani (na lotnisku rzeczywiście podawano nam sprzeczne informacje) i ponieważ chcą, żebyśmy mieli o nich dobre zdanie. Po kolejnych dwóch tygodniach pieniądze wróciły na moją kartę.
Bardzo miła niespodzianka, nie?
Teraz się zastanawiam, dlaczego tak łatwo zwrócili tę kasę. Myślę, że mogli nie mieć tych nagrań. Zacząłem myśleć, czy przypadkiem nie można było ugrac więcej (600 euro na osobę odszkodowania za niewpuszczenie na pokład). Może nie chcieli ryzykować. Ale ja też nie jestem pewien swoich racji – dzwoniłem do nich na pewno kilka razy, ale czy do konkretnej rezerwacji zgłosiłem rowery – tego już na 100% nie wiem. Więc przyjąłem, co dali, i jestem zadowolony. I wycofuję się z tego, co powiedziałem, że nie chcę mieć już nic wspólnego z CSA. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się z nimi gdzies wybiorę 🙂
To tyle. Happy end. Znowu się udało 😉