Nocowaliśmy w Saly Portudal (nazwa wskazuje, kto w XV wieku założył tę miejscowość), tutejszym Sopocie. Chcieliśmy spać nad morzem, długo szukaliśmy noclegu, rozdzieliliśmy się nawet na dwie grupy, które pojechały z miasta w dwie strony, ale niczego nie znaleźliśmy. Zamierzaliśmy już się rozbić w pełnym kolców lasku eukaliptusowym w środku miasta, ale ostatecznie wylądowaliśmy pod murem jakiegoś osiedla w budowie (właściciel Francuz nie chciał nas wpuścić do środka).
Nie był to tak zły nocleg, jak się można było spodziewać. Strażnik pilnujący budowy przez całą noc był obok, więc było bezpiecznie pomimo że w środku miasta. Tyle że ze dwa razy budzili nas jego goście, bo Afrykańczycy nie potrafią rozmawiać cicho. Odwiedziły nas też osły, które akurat to miejsce wybrały sobie na podzielenie się ze światem wiadomością o swym losie. Okropne wrażenie, gdy osioł znienacka ryczy tuż przy uchu. Zwinęliśmy się sprawnie, zjedliśmy i ruszyliśmy do Mbour, dużego miasta, którego atrakcją turystyczną jest wielki port rybacki. Niesamowity obraz. Duże, kilkudziesięcioosobowe łodzie podpływają do plaży, mężczyźni na głowach wynoszą wiadra i skrzynie pełne ryb, a kobiety na plaży przejmują od nich towar, na miejscu czyszczą i sprzedają. Tysiące ludzi na wąskim skrawku piasku. Brud, smród i ruszające się od białych robaków gnijące rybie resztki pod stopami. Nikt sobie nie zada trudu, by trochę tu posprzątać. Łucja mówi, że była w podobnym porcie w Maroku, tyle że tam było wszystko na bieżąco sprzątane. Oto Afryka.
To dzień pełen atrakcji. Jedziemy wzdłuż morza do miasta Joal. Wciskamy pedały, choć już dawno po południu, ale nie ma sensu robić sjesty w wiosce, skoro niedaleko jest ciekawe miasteczko. W końcu docieramy – wykończeni upałem. Zostawiamy rowery pod dużym drzewem przy plaży i zaczynamy od kąpieli w morzu (to już ostatnia z tej strony Afryki). Odświeżeni idziemy do miasteczka Fadiout. Leży na wyspie, na którą idzie się po długiej kładce przerzuconej przez lagunę. Prześliczne. Zatoka jest płytka, a w wodzie stoją po pas kobiety wyławiające z dna muszle. Zawartość zostanie zjedzona, a muszle posłużą do wzmocnienia miasta, którego uliczki, domy i wszystko, co się w nim znajduje, jest zrobione z muszli. Malowniczy jest też położony na osobnej wyspie cmentarz, również pokryty muszlami.
Usatysfakcjonowani wizytą odjeżdżamy definitywnie od brzegu morskiego – ale nie od morza. Przez kolejne dwa dni będziemy jechać przez deltę rzeki Saloum, trzeciej co do wielkości w Senegalu, której wody szeroko rozlane mieszają się z morską wodą, porośnięte lasami mangrowymi. Widziałem takie miejsce w Tajlandii i było przepiękne. Tutaj też jest ślicznie. Nasza droga prowadzi na zmianę po grobli przez wielkie rozlewiska pełne ptaków i przez połacie lądu porośnięte gęsto wielkimi baobabami. Wśród nich jest ten największy – o obwodzie ponad 30 metrów. Robi wrażenie, chociaż na pewno byłby jeszcze piękniejszy, gdyby nie oblepiali go szczelnie sprzedawcy turystycznych pamiątek.
W wiosce nabieramy wody ze studni, cofamy się kawałek i rozbijamy na polu.