Kraj Bassari

Pisałem ostatnio, że miałem dużą ochotę zamiast asfaltową route nationale pojechać przez Park Narodowy Niokolo Koba bocznymi dróżkami i wjechać do Kedougou od wschodu. Celem tego (jak już wiecie, nieudanego) zabiegu było odwiedzenie Kraju Bassari. Przewodniki zachwalają ten region jako całkowicie odmienny od reszty kraju (bo górzysty, czy raczej pagórkowaty), zamieszkały przez ludzi, którzy rządzą się innymi zwyczajami i prawami, mówią innym językiem i którzy – w przeciwieństwie do otaczających ludów, przez wieki opierali się naporowi islamu. Nic dziwnego, że po takiej zachęcie chcieliśmy się tam wybrać.

Nie udało się tą drogą, trudno, spróbujemy inną. Postanowiliśmy zostawić bagaże w Kedougou i wybrać się na jednodniową wycieczkę na lekkich rowerach. Nocleg znaleźliśmy w misji katolickiej (mieliśmy namiar na księdza Polaka, którego jednak niestety już w Kedougou nie zastaliśmy, bo pracuje teraz w Dakarze. Ale i tak zostaliśmy gościnnie przyjęci i nie było problemu, by zostawić namioty i bagaże i wybrać się na wycieczkę. Wojtek, zmęczony, został. Mama postanowiła stawić czoła, pomimo że zaplanowaliśmy ponadosiemdziesięciokilometrową trasę po kiepskich drogach lub nawet w ogóle bez dróg. Niestety nie ujechała daleko. Jeszcze nie wyjechaliśmy z miasta, gdy zaliczyła bliskie czołowe (a ściślej – nosowe) spotkanie z rowerzystą jadącym z przeciwka i wobec tak wyraźnego omenu (a także skutków zderzenia) odmówiła udziału w wycieczce.

Preview

Preview

Jedziemy więc we troje. Szybko i sprawnie pokonujemy pierwsze dwadzieścia km po piste rouge (bitej drodze gruntowej, która zawdzięcza nazwę czerwonemu laterytowi, z którego jest zrobiona. Kierujemy się do Ibel, wioski zamieszkałej przez plemię Peuls (nie znam polskich nazw tutejszych ludów, ale postaram się to kiedyś uzupełnić), która leży u stóp góry, na której z kolei znajduje się wioska Bedicks. To cel naszej wycieczki. Rekonensans, jaki przeprowadziłem poprzedniego popołudnia, wykazał, że to właśnie Bedikowie, a nie Bassari powinni stać się głównym celem etnograficznym naszej eskapady.
– Jeśli nie ma akurat żadnych ceremonii, to w wioskach Bassari nie zobaczycie niczego, czego byście już nie widzieli w Senegalu – powiedział mi przewodnik grupy Francuzów.
Jechać sto km po to, by zobaczyć gliniane domki takie jak w każdej mijanej wiosce? To nas nie interesowało.
– Jedźcie raczej zobaczyć wioskę Bedików. To naprawdę ciekawe. Noszą tradycyjne stroje i przekłuwają sobie nosy długą igłą.
I w ten sposób z wycieczki po kraju Bassari ostała się tylko nazwa. Zostaliśmy jeszcze ostrzeżeni, że czeka nas wspinaczka, bo Bedikowie mieszkają wysoko w górach.
– Czy macie dla nich orzechy kola? – spytał mnie Collie, licealista, który wracał do domu po porannych lekcjach, a jako że jechaliśmy w tę samą stronę, ucięliśmy sobie pogawędkę.
– Orzechy kola? – zdziwiłem się. – Nie mamy. A powinniśmy? Po co?
– Jeśli chcecie zrobić zdjęcie Bedikowi, musicie dać mu orzecha.
Miałem nieco wątpliwości, bo nie zwykłem płacić za zdjęcia, ale uznałem, że kola to przecież nie pieniądz i że orzechowy układ nie stoi jawnie w sprzeczności z moją zasadą. Wypada jeszcze wyjaśnić, że orzechy kola, gorzkie w smaku, dość duże i kształtem zbliżone do półksiężyca, mają działanie narkotyczne i stymulujące. Są też uzależniające – dlatego właśnie poszukiwane przez mieszkańców górskiej wioski. Collie obiecał, że pomoże nam kupić kilka sztuk. Wizyta w chacie jego cioci, starej, bezzębnej kobiety, była jedną z najdziwniejszych, jakie miałem okazję złożyć w Senegalu. Wyjmowała po jednym orzechy z plastikowego wiadra wypełnionego słomą, każdy oglądała, nad każdym coś tam rozprawiała tak, jakby nie mogła się z nimi rozstać. I gdyby nie Collie, który stał jej nad głową, pewnie w ogóle by ich nie sprzedała (a zapłaciłem za nie całkiem okrągłą sumkę).Przy okazji spotkałem też męża cioci.
– On jest marabutem – wyszeptał tajemniczo mój nowy przyjaciel.
Marabut to coś pomiędzy szamanem a imamem. Islam dość gładko wpasował się tu w lokalne wierzenia i chociaż w czystej postaci religia nie pozwala na wróżby, to tu, w zachodniej Afryce marabutów otacza się czcią i szacunkiem. Za odpowiednim wynagrodzeniem na pewno będą w stanie przepowiedzieć przyszłość i dobrać odpowiedni ta lizman, by zapewnić, że będzie odpowiadać oczekiwaniom pytającego.

Preview

Preview

Natomiast wizyta w samej wiosce Bedików była rozczarowaniem. Po długiej wspinaczce w upale (chyba odzwyczailiśmy się od chodzenia) przed wejściem do wioski zostaliśmy powitani przez starszą panią sprzedającą biżuterię. Pani rzeczywiście miała tradycyjny strój i biżuterię –liczne kolczyki, jakieś takie paski nabijane ćwiekami i przede wszystkim – przegrodę nosa przebitą cienką drzazgą lub kolcem. Pani sprzedała nam kilka rzeczy, dostała orzecha, zaprosiła do wioski i… to by było na tyle wrażeń z osady Bedików. Wieś nie odbiegała od innych, które już widzieliśmy. Okrągłe domki z gliny i drewna, susząca się kukurydza, jakieś gliniane naczynia, kosze itp. Tyle że przepięknie położona – pośród skał, wielkich kamieni i baobabów. I była niemal całkowicie pusta. Kilka kobiet nie odbiegających wyglądem od tych, które oglądamy na co dzień, naciągnęło nas na orzechy kola, ale fotografować ich właściwie nie mieliśmy potrzeby. Odmówiliśmy kolejnych haraczy, na które usiłowano nas namówić, i zeszliśmy z gór.

Preview

Preview

Preview

Preview

Preview

Kolejny punkt programu to kaskady obok miejscowości Dindefelo. Musicie wiedzieć, że w Afryce generalnie nie należy zażywać kąpieli w wodach śródlądowych. Można to bowiem przypłacić poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi. I nie mówię tu o krokodylach, lecz istotach znacznie mniejszych – pierwotniaku bilharcji, który przyczepia się do ślimaczków żyjących w wodzie, ale tylko do czasu, gdy nie uda mu się przyczepić do spragnionego ochłody człowieka, który niebacznie postanowi sobie popływać. Te żyjątka się rozwijają wewnątrz organizmu człowieka, rozmnażają, a przy okazji powodują zwapnienia układu moczowego i wszystkiego w okolicy. Na zdjęciach rentgenowskich wygląda to, jakby się miało w środku kamionkowy garnek. Jedynie wartko płynąca woda nie pozwala się bilharcji osiedlić, w związku z czym  górskie potoki są od niej wolne. A czy może być coś bardziej wartkiego niż wodospad? No więc, gdy dowiedzieliśmy się o wodospadach, w których można się kąpać, oczywiście bardzo tego zapragnęliśmy. Zabraliśmy więc ze sobą na wycieczkę kąpielowe akcesoria i pomimo upału (a może nawet tym chętniej) zaraz po zejściu z wioski Bedików podążyliśmy do Dindefelo. Rzecz w tym, że droga, która istniała na GPSie w terenie wkrótce przestała istnieć. Z początku jechało się dobrze i wygodnie, ale z czasem wyjeżdżony ślad zamienił się w wąską ścieżkę, która na dodatek nijak nie pokrywała się z trasą na mapie. Było to jedno z ciekawszych przeżyć, jakie dotąd nam Afryka zgotowała. Ścieżką szeroką na pół stopy przedzieraliśmy się przez półtorametrowe trawy, przez las, przez strumienie, piaski i po gołej skale. Opisać się tego nie da, trochę możecie zobaczyć na zdjęciach, ale chyba dopiero film pokaże, co przeżywaliśmy przez trzy godziny. Dość że gdy dotarliśmy do Dindefelo, była już praw ie piąta (słońce zachodzi ok. 6.20 po p.).

Preview

Preview

Preview

Preview

W bardzo zły nastrój wprawiło nas spotkanie z panem, który zażądał opłaty za wejście do wodospadów. Najpierw orzechy, teraz jeszcze to – ta wycieczka robi się droga. A już szczytem było to, że po sprzedaniu nam biletów odmówił pokazania nam drogi, mówiąc, że jeśli jej nie znamy, musimy sobie kupić przewodnika. Powiedzieliśmy, że w takim razie rezygnujemy, ale pan odmówił zwrotu pieniędzy. Kłótnia wybuchła ostra… To takie afrykańskie myślenie – zamiast wydrukować mapy (choćby na odwrocie biletów), postawić jakieś drgowowskazy czy tablice informacyjne, wolą naciągnąć białasów na jeszcze kolejne tysiące franków, nie pozostawiając im właściwie wyboru. Stwierdziliśmy, że sami poszukamy wodospadów. Długa wspinaczka w kierunku punktu, który miałem zaznaczony na GPSie okazała się błędnym kierunkiem (uwaga na współrzędne podawane przez Wikipedię!), a potem Łucja odmówiła dalszych poszukiwań (chociaż tym razem znaliśmy już właściwy kierunek), w związku z czym wszyscy wróciliśmy do rowerów.

Do Kedougou jeszcze ponad 20 km. Na szczęście po piste rouge, ponoć dobrej jakości. Zachód słońca dopadł nas zaraz po opuszczeniu Dindefelo. Jeszcze pół godziny i mogliśmy już liczyć tylko na jasno świecącą połówkę księżyca (oraz niezłą lampę Renaty i dość słabą – Łucji). Wyjeżdżając rano liczyłem się z tym, że będziemy wracać po ciemku, ale nie pomyślałem, że Łucja niestety w takich warunkach niewiele widzi. W końcu, po dłuższym czasie udało nam się ją przekonać, że lepiej jechać niż prowadzić rower. Jednak droga powrotna zajęła nam bardzo dużo czasu. Raz że jechaliśmy powoli. Dwa że piste była wprawdzie rouge, ale fatalnej jakości – to piach, to wielkie kałuże w poprzek całej drogi, to skała, to dziury… Trzy wreszcie, że w momencie, w którym byłem już przekonany, że teraz dojedziemy do zaznaczonej na GPSie drogi do Kedougou i wkrótce będziemy w domu, nasza piste skręciła w przeciwnym kierunku. Nauczony doświadczeniami drogi do Dindefelo nie zaufałem mapie. Po ciemku nie chciałem ryzykować kolejnej przeprawy przez busz. Skręciliśmy wraz z drogą i po godzinie dotarliśmy do naszej porannej piste rouge, nadkładając jakieś pięć km. Akurat jechał samochód. Łucja wraz z rowerem została zapakowana do środka i zawieziona do miasta, a my z Renatą dotarliśmy może z 10minut po niej, bo po piste rouge można było spokojnie, nawet bez dobrej widoczności jechać ponad 20 km/h.

Taką to kolejną lekcję pokory zafundowała mi Afryka. I tak się skończyło nasze zwiedzanie kraju Bassari. Łucja postanowiła, że ma dość takich doświadczeń („Wracam z Bamako, zobaczysz”), nie wiem, jak dziś, po kilku dniach wspomina tamten dzień (na razie boję się zapytać), ale mi dostarczył mnóstwa pozytywnych wrażeń, i był przyjemną odmianą po dość monotonnej jeździe przez busz w ostatnich kilku dniach. I tylko wodospadów szkoda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *