Zostaliśmy sami… Ale przez miesiąc uczestników wyprawy było pięcioro. Jak się podróżuje we dwoje – tego (jeszcze) nie wiem (gdy się dowiem, napiszę). Na wszystkich dotychczasowych wyjazdach byłem w przynajmniej kilka osób. To dużo doświadczeń. Może dzięki nim, a może dzięki zdecydowanie pokojowemu i koncyliacyjnemu nastawieniu wszystkich uczestników pierwszego etapu, przebiegł on bez większych spięć i raczej przyjemnie. Łzy przy pożegnaniu mogą świadczyć o tym, że uczestnicy byli zadowoleni (chyba nie były to łzy ulgi).
W dzisiejszym odcinku mojej rowerowej opowieści opisuję dzień z życia grupy rowerzystów w Zachodniej Afryce. Dedykuję ten wpis uczestnikom pierwszego etapu – żeby w zimnej Polsce przypomnieli sobie, jak to fajnie było w Afryce. Mam też nadzieję, że ten wpis zaspokoi ciekawość tych, którzy nigdy dotąd nie byli na rowerowej wycieczce, a zwłaszcza – na Czarnym Lądzie.
Mamy zimę, czyli dzień krótki. Tylko 11 i pół godziny. Oczywiście w porównaniu z deprymującymi ciemnościami panującymi obecnie we Wschodniej Europie może się to wydawać bardzo długim dniem, ale do jazdy na rowerze wcale nie jest to aż tak długo. Wstajemy o 6.20. Renata jest odpowiedzialna za budzenie, bo jest bodaj jedyną, której działa telefon (notabene, mój nie działa od dwóch tygodni, ale już zapłaciłem zaległy rachunek i spodziewam się, że wkrótce będzie działał). „Pobudka” rozlega się nieco zaspany głos, a w naszych trzech namiotach zaczyna się ruch. O tej porze jest jeszcze szarawo (im dalej na wschód, tym jaśniej), więc czasem wstawanie przeciąga się o kilkanaście minut.
Rozpalam kuchenkę. W pierwszej kolejności idzie dzbanek z kawą. Do kawy mleko – w proszku, bo świeże można kupić tylko w dużych miastach a w tym upale nie przechowa się go poza lodówką dłużej niż kilka godzin. Potem gotujemy w dużym garze wodę – każdy bierze, ile mu potrzeba, z reszty robimy herbatę. Śniadania są we własnym zakresie – każdy sam dba, żeby mieć coś do jedzenia. Wojtek zalewa sobie zupę w proszku (od czasu wyjazdu z Ryśkiem przestało mnie dziwić, że można jeść rano zupę), mama i Renata jakieś płatki z saszetki. Łucja je płatki owsiane (półtora kilo zabranych z Polski poszło w miesiąc, wyobrażacie sobie?), a ja – choć nie mam w zwyczaju jeść śniadań, ale co mam robić, gdy wszyscy się obżerają – zjadam bułę z dżemem lub miodem (udało się kupić w Kedougou). Pozostałością po francuskich rządach w tej części Afryki są bagietki 🙂
Po jedzeniu pakujemy obóz. Nauczeni doświadczeniem nie czekamy już, aż namioty wyschną, tylko zwijamy mokre. W południe je rozłożymy na słońcu, wyschną momentalnie, a rano można czekać i czekać. I już ruszamy. „Już” czyli dwie godziny od pobudki. Pomimo największych starań nie udało nam się ani razu zejść poniżej półtorej godziny. Między 8 a 8.30 wyprowadzamy rowery na drogę. To ważny moment. Jeśli mama złapała gumę (tak się składa, że to ona je głównie łapała na tym wyjeździe), to dowiemy się o tym dopiero teraz i stracimy kolejne pół godziny na łatanie. Włączenie GPSa, poprawienie sakw i… Ruszyli!
Rano jedzie się przyjemnie. Jest chłodno, rześko. Pierwsze 15 km łykamy zazwyczaj gładko. Drugie też, czasem trochę gorzej z trzecim, bo wtedy już się robi ciepło. Tak nam gładko się ułożyło, że jeździmy odcinkami 15-kilometrowymi – trzy rano, dwa po południu. Co 15 km przerwa – czy to w wiosce – na kawę (nescafe z olbrzymią ilością cukru), czy pod drzewami przy drodze. A ok. 12:30 przychodzi pora sjesty. Zwykle jest zbyt gorąco, by jechać (40 stopni i więcej się zdarzało), więc wolimy dwie, trzy godziny przeleżeć sobie w cieniu, zdrzemnąć się, poczytać, porozmawiać i zjeść obiad, który gotujemy wspólnie. To przyjemny czas leniuchowania, ale też pracy, jeśli na przykład ktoś zaplanował sobie na ten czas pranie. Jeśli na trasie danego dnia mamy duże miasto, celujemy tak, by sjesta wypadła w mieście. Wtedy nie gotujemy, tylko jemy w restauracji. Nasze ulubione (i zazwyczaj jedyne dostępne) dania to mafe (ryż z sosem z orzeszków arachidowych i kanapki z gotowanym lub smażonym jajem. Przerwy, które wypadają w wioskach lub miastach, wykorzystujemy też na zakupy. Niestety często wybór dostępnych towarów jest tak niewielki, że druh kwatermistrz (ja) i kucharz (też ja) muszą się nieźle nagimnastykować, by przygotować z nich smaczny, urozmaicony i obfity posiłek. Takie chwile odpoczynku to też dobra okazja, by nawiązać kontakt z mieszkańcami, tak dorosłymi, jak i dziećmi.
Ruszamy ze sjesty na dwie i pół godziny przed zmierzchem. Jedziemy z krótką przerwą, a na godzinę przed zachodem słońca zaczynamy się rozglądać za wodą na wieczór, a potem – za dobrym miejscem na nocleg. Jedno i drugie nie zawsze jest łatwe. Nabranie wody dla pięciu osób zwykle zajmuje przynajmniej kwadrans. Każdy nabiera sobie przynajmniej 8 litrów. To woda do mycia, do gotowania i do innych celów wspólnych (mycie garów), na herbatę wieczorem i rano, i do picia na całe następne przedpołudnie. Nie w każdej wiosce jest woda. W Senegalu zwykle nie było z nią problemów, ale już w Mali parę razy musieliśmy sporo się naszukać zanim ją znaleźliśmy. A raz nie udało się wcale i musieliśmy nocować tylko z tym, co mieliśmy (tak, tylko raz nie było prysznica, to nowa jakość welocypedowych wyjazdów). Woda mieszka w kranach (w miastach), w pompach (w większych wsiach) lub w studniach (w małych wioseczkach). Nabieranie wody to zwykle okazja do poznania większości mieszkańców danej miejscowości…
No i nocleg. Po wybraniu odpowiedniego miejsca rozstawiamy namioty i chowamy do nich materace i śpiwory. Potem mycie – jak już pisałem, mamy turystyczny prysznic, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie ma to jak prysznic po całodziennym wysiłku! Miska, przebój poprzedniej wyprawy przez Afrykę, może się schować! Potem jest wspólne gotowanie jedzenia, a później – herbaty, którą doprawiamy limonką (dla zdrowia), goździkami (dla smaku) i oczywiście cukrem (dla krzepy, bo nam krzepa potrzebna). Ząbki i do namiotów – gadanie, czytanie i inne zajęcia w podgrupach. Kanchi!