Jak już wiecie, do Sikasso, ostatniego większego miasta, które leżało na naszej trasie w granicach Mali, dotarliśmy w trybie alarmowym. Poprzedniego dnia w południe poczułem się gorzej. Przed wieczorem dotarliśmy do wioski, gdzie porozmawiałem z lokalnym lekarzem. Polecił pojechać rano do Sikasso i zbadać krew, a tymczasem zbijać gorączkę paracetamolem. Problem w tym, że rano absolutnie nie byłem w stanie nie tylko jechać na rowerze, ale nawet zwlec się z wyra. Wziąłem coartem i postanowiliśmy, że zostajemy przez cały dzień w krzakach, żebym mógł odpocząć. Z poprzednich doświadczeń wiem, że najgorszy jest pierwszy dzień malarii, kiedy człowiek zamienia się w sflaczałą kukłę. Ale koło 10 rano jednak doszedłem do wniosku, że lepiej pojechać zbadać krew – to może być przecież jakiś inny pierwotniak, a nie ten najpopularniejszy, na który działa coartem. Może być też denga.
W każdym razie uznaliśmy, że warto się przenieść do miasta. Oczywiście nie mogło być mowy o jeździe rowerem. Spakowaliśmy rzeczy i przenieśliśmy się na skraj drogi, gdzie ja zaległem w cieniu pod krzakiem, a Łucja próbowała złapać stopa, co szło opornie, bo jak na złość nie było ani autobusów, które zwykle tak ochoczo klaksonami próbowały spędzać nas z drogi, ani równie licznych zazwyczaj pickupów. Po godzinie udało się w końcu zatrzymać zdezelowany autobus, który zabrał nas i rowery do miasta. Badanie krwi nic nie wykazało, co mogło znaczyć, że albo w ogóle malarii nie miałem, albo że coartem już zaczął działać i wytruł plazmodia. Myślę, że to drugie, bo czułem się już znacznie lepiej. Do tego stopnia, że nabrałem nawet ochoty na coś do picia – zimną colę. Paręset metrów dalej pani sprzedawała napoje. Usiedliśmy i zaczęliśmy z nią rozmawiać (wyjątkowo dobrze mówiła po białemu).
– Możecie zatrzymać się u mnie, mam tu duży dom – powiedziała.
Najpierw nie chcieliśmy. Postanowiliśmy poszukać raczej taniego hotelu, bo to przecież nigdy nie wiadomo, może być jakaś lepianka bez prądu, a myśmy chcieli naładować baterie. Ale po kwadransie wróciliśmy.
– Jeśli propozycja jest nadal aktualna, chętnie byśmy się u pani zatrzymali.
Była aktualna. Upewniliśmy się, że pani nie chce za to pieniędzy.
– Sama tu jestem obcokrajowcem, więc z przyjemnością wam pomogę.
Okazało się, że pani wraz z rodziną musieli opuścić Gao na północy kraju w związku z rebelią.
Byli supermili. I ona, i jej mąż, którego poznaliśmy wieczorem (pracuje dla „Save the Children”), i ich troje dzieci. Bardzo nam się z nimi miło rozmawiało. Pierwszego dnia – bardziej Łucji, jako że ja przeleżałem całe popołudnie w namiocie. A drugiego dnia byliśmy już w najlepszej komitywie. Ja też czułem się lepiej, więc poszliśmy rano do kościoła, potem przejść się po mieście i przede wszystkim obejrzeć targ. Ponoć jest największy w Mali (w takie zapewnienia już nie wierzymy, bo co drugi jest największy) i wyjątkowo dobrze zaopatrzony (to prawda), a mieszkańcy są z niego i ze sprzedawanych na nim owoców i warzyw tak dumni, że wystawili nawet elegancki pomnik.
Wreszcie po południu wybraliśmy się obejrzeć jaskinie Misirikoro. Pierwotnie chcieliśmy się tam wybrać rowerami, ale w związku z moją chorobą plany uległy zmianie, poza tym chcieliśmy jakoś odwdzięczyć się naszym gospodarzom i zaprosiliśmy dzieci na wycieczkę. Mieliśmy dylemat, jak się dostaniemy na miejsce (autobus, taxi-brousse), wprawdzie nieodległe, ale przy bocznej drodze. Problem został rozwiązany, bo pani udostępniła samochód, a możliwość poprowadzenia auta w Mali okazała się dla mnie dodatkową atrakcją. Było łatwiej, niż się spodziewałem, ale też droga boczna i niedzielny ruch nieduży. W Bamako pewnie byłoby trudniej.
Dotarliśmy do jaskiń bez trudu, raz, że wiedziałem, gdzie się mniej więcej znajdują, a dwa, że mając na pokładzie lokalsów, nawet jeśli dzieci, mogliśmy bez trudu dopytać się o drogę i spławić przy tym wszystkich domniemanych przewodników po okolicy. Niestety nie udało nam się uniknąć tych, którzy czekali na nas przy jaskiniach. Oczywiście nie uwierzyliśmy w ani jedno słowo, że są z Malijskiego Biura Turystycznego („Tylko nie mamy jeszcze odznak i legitymacji”). Zapłaciliśmy im i chyba dobrze, bo pokazali nam różne zakątki jaskiń i opowiedzieli o nich co nieco.
Jaskinie są trzy, połączone ze sobą. Największa z nich jest po prostu zwykłą jasknią, natomiast mniejsze są wykorzystywane do celów religijnych. W tej dużej, najciekawszej, najwyższej i najbardziej urozmaiconej pokazano nam miejsce, w którym zwykł sypiać duch jaskini, w pozycji nieco pokurczonej, ale (na krótszą metę) dość wygodnej. Zademonstrowano nam również odcisk jego stopy w skale. Poza tym zobaczyliśmy, gdzie śpią nietoperze i gdzie znajdują się gniazda dzikich pszczół, koło których zresztą nasi przewodnicy przechodzili szybko i z wyraźną obawą.
Potem przeszliśmy do mniejszej jaskini, przed którą trzeba zdjąć buty, bo służy za meczet. W kącie, za zasłoną z plastikowej plandeki, siedzi sobie pan pustelnik i cicho szura paciorkami. Nie wiem, czy tak ochoczo byśmy poszli boso, gdybyśmy zawczasu zobaczyli w ciemnym zakątku groty resztki wielkiego skorpiona pożeranego przez mrówki. Natomiast trzecia, położona najniżej i dostępna od drugiej strony góry jaskinia, służy animistom. Zwały pierza świadczą o tym, że przychodzą tu co jakiś czas i składają duchom jaskini krwawe ofiary z drobiu (ponoć także z baraniny).
Wieczorem byliśmy już bardzo zaprzyjaźnieni z naszymi gospodarzami, po raz kolejny zaproszono nas do stołu, a na zakończenie dość męczącego (dla chorego) dnia obejrzeliśmy wspólnie pierwszą część „Władcy pierścieni” we francuskiej telewizji. Rano wyruszyliśmy w dalszą drogę, ku granicy z Burkiną.