Dawaj kasę, białasie, czyli pierwsze wrażenia z Burkiny Faso

Na początek fotka niemal dokładnie z granicy między Mali a BF, gdzie przyszło nam uczcić 2000 km od wyruszenia z Dakaru.

Wjechaliśmy do kraju, o którym przewodniki mówił, że najciekawsza jest w nim jego nazwa. Ludzie przyjeżdżają tu często tylko po to, by móc pochwalić się, że odwiedzili kraj o tak dziwacznej nazwie, jak również jego stolicę o nazwie równie dźwięcznej i dziwnej. Strażnicy graniczni byli mili i nie próbowali od nas wyciągnąć łapówek – podobno całkiem niedawno dostali wytyczne, że mają tego nie robić. Doceniamy. Natomiast od samego początku, od pierwszego kontaktu z ludnością niepolicyjną mamy wrażenie, że biorą nas tu za Świętych Mikołajów. O ile w Senegalu o cadeaux dopraszały się tylko dzieci i to z rzadka, a w Mali miało to miejsce jeszcze rzadziej, tak tu białas musi liczyć się z nieustanną żebraniną i to ze strony wszystkich – małych i dużych. Forma, w jakiej zwracano się do nas o prezenty, zmienia się w zależności od regionu, przy granicy było to pytanie: „Y’a pas de cadeaux?”, często zadawane z intonacji raczej oznajmującej niż pytającej. I w tej formie było to dla nas zupełnie do przyjęcia – zgadza się, y’a pas de cadeaux. Liczyliśmy, że może to tylko przy granicy nas tak witają, ale niestety im głębiej zagłębialiśmy się w kraj, tym częściej i głośniej domagano się od nas darów. Druga rzecz, która wkrótce zaczęła doprowadzać mnie do szału, to krzyczenie za nami „les blancs”. Tak na dobrą sprawę niczym się to nie różni od „toubab”, które słyszymy od półtora miesiąca, ale jednak tamto nie było tak oczywiste, miało wręcz swój urok, a tutaj po prostu jadą po kolorze skóry i tyle.
– O co ci chodzi? Czy wiesz, że to niegrzecznie nazywać ludzi kolorem ich skóry? – pytam takiego raz i drugi. – Masz jakiś problem z tym, że jestem biały?
– Nie – mówi – nie ma problemu i przeprasza.
Mimo to jestem przekonany, że i tak do niego nie dotarło, o co chodzi. W Polsce niektórzy dziennikarze pochodzenia afrykańskiego twierdzą, że słowo „Murzyn” jest obraźliwe, prowadzą kampanię, by zamiast „czarny” mówić „Afrykańczyk”. Co do Murzyna nigdy się nie zgadzałem, a jeśli teraz kiedykolwiek usłyszę, że ktoś się w Polsce poczuł dotknięty określeniem „czarny”, to proponuję zrobić najpierw porządek na własnym podwórku.

Drugie wrażenie, to że jest strasznie biednie i jakoś tak smętnie w porównaniu z Mali. Wioska przygraniczna wyglądała jak opuszczona, zaledwie kilka osób na suku i przed sklepami. Kupić cokolwiek wydawało się problemem. Później okazało się, że nie jest tak źle, ale w pierwszej chwili byliśmy przerażeni.
W tejże wioseczce porzuciliśmy główną drogę wiodącą do Bobo Dioulasso. Przewodnik mówił, że nadkładając kilkadziesiąt kilometrów, możemy zobaczyć kilka atrakcji, jakieś malownicze skały i jezioro z hipopotamami. A ponieważ jeszcze w Bamako postanowiliśmy, że będziemy się starali nie omijać tych nielicznych w Afryce miejsc, które warto zobaczyć, trzymając się tej zasady skręciliśmy w prawo w boczną piste rouge, bitą drogę z czerwonego laterytu. Po takich drogach jeździ się całkiem fajnie, o ile tylko nie są zbyt dziurawe lub pokryte „tarką”. Ruch jest na nich mniejszy i są bardziej malownicze. Ostatnio jeździliśmy po bocznych drogach w Senegalu, więc z przyjemnością dla odmiany zrezygnujemy z asfaltu.

Droga okazała się prześliczna. Wiedzie przez pagórkowatą, żyzną, zieloną krainę. Przecinamy strumienie, mijamy lasy i rzeczki. Rozrzucone wśród nich wioski są wyjątkowo malownicze. Nie ma tu sklepów i warsztatów motocyklowych, nie ma domów wzdłuż drogi. Są ładne, gliniane, okrągłe chatki, wśród których stoją szpiczaste spichlerze na kukurydzę lub inne ziarno. Tylko w jednym miasteczku znajdujemy restaurację, w której udaje nam się coś zjeść. Niestety drugiego dnia nie jest już tak fajnie. Przyzwoita dotąd droga zdecydowanie się pogarsza. Pojawiają się dziury, nigdy nie kończące się roboty drogowe, jest też więcej miasteczek i w związku z tym zagęszcza się też ruch samochodów i motorów. Uprawia się tu bawełnę, a teraz jest czas zbiorów i miękkie stosy białego puchu stoją przy drogach.

I dojeżdżamy w końcu do Sindou, nad którym wznoszą się potężne skały. Jesteśmy strasznie zmęczeni i wściekle głodni, bo w mijanych wioskach przez całe przedpołudnie nie udało nam się niczego zjeść. Więc na razie zostawiamy skały w spokoju i szukamy restauracji. Drogo 🙁 Ryż z sosem orzechowym oczywiście kosztuje grosze, ale ryba lub mięso, które w Mali kosztowały niewiele, tu są znacznie droższe. Za mały (naprawdę mały) kawałeczek ryby pani sobie zaśpiewała 100 franków. Trzeba się ograniczać. Zjadamy i wyjeżdżamy z miasteczka, szukając miejsca na sjestę. Rozłożyliśmy się przy samych skałach. Są naprawdę ładne, ale jesteśmy tak wykończeni, że nie chce nam się łazić, szperać i wyszukiwać urokliwych zakamarków. Więc tylko fotografujemy je z dołu, a po dwugodzinnym wylegiwaniu się w cieniu jedynego w okolicy drzewka, ewakuujemy się i ruszamy dalej w stronę Banfory.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *