Dom Bobów

Bobo Dioulasso to drugie co do wielkości miasto Burkiny Faso i jej największy ośrodek turystyczny. Bo w przeciwieństwie do stolicy, która jest równie stara, zachowało się tu kilka wiekowych budynków. Nazwa znaczy „dom [plemion] Bobo i Dioula”, ale używa się wersji skróconej do pierwszych dwóch sylab, podobnie, jak nazwę stolicy skracają do „Ouaga”. Przyjechaliśmy do Bobo wczesnym popołudniem i spytaliśmy, czy możemy rozbić namioty przy katedrze katolickiej. Długo czekaliśmy na proboszcza, który, gdy w końcu przyszedł, wystrzelił nas do jakiegoś ośrodka na drugim końcu miasta. Ośrodek okazał się hotelem i wbrew zapewnieniom księdza nie pozwolono nam tam rozbić namiotów. Na szczęście było dormitorium, a nocleg kosztował nas 1500 fcfa od osoby (10 zł), czyli do przyjęcia. I tak najwyższa pora naładować baterie i zrobić pranie, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tyle tylko, że w międzyczasie zrobiło się ciemno, więc zwiedzanie miasta odłożyliśmy na następny ranek.


Dotarliśmy pod stary meczet (koniec XIX w.), gdzie natychmiast opadli nas przewodnicy. Nie, nie chcieliśmy wejść do środka. Obeszliśmy tylko dookoła zaskakująco niski, pobielany budynek.  Z jego murów wystają charakterystyczne belki, które służą do tego, by po porze deszczowej łatwiej było – stąpając po belkach jak po rusztowaniach – doklejać z gliny fragmenty budowli wymyte przez ulewy. To styl budowania charakterystyczny dla Sahelu i Sahary. Takie budowle można spotkać nawet w Maroku, a najciekawsze i największe znajdują się w Mali, niestety w tej części, która z powodu walk jest dziś niedostępna dla turystów i którą musieliśmy ominąć.

Meczet ładny, ale Bobo ma również drugą atrakcję turystyczną. To Kiboudoue, najstarsza dzielnica miasta. Jesteśmy pełni obaw. Zgodnie z przyjętą zasadą (pisałem o niej już) nie chcemy ominąć czegoś, co przewodnik każe obejrzeć („pewnie już nigdy w życiu tu nie będziemy”). Ale mamy też świadomość, że zapewne srodze się rozczarujemy. Stare domy pewnie w niczym nie odbiegają od tego, co oglądamy na co dzień, a „święte” sumy niewątpliwie mieszkają w jakimś ohydnym bajorku. „Przewodnicy” zachęcają nas, że dziś będą maski. Troszeczkę nas to przekonuje,  ale tak naprawdę jeszcze bardziej podsyca obawy. Wchodzimy.
Przewodnik mówi, że należy przed wejściem do dzielnicy wykupić bilet za 1000 fcfa, a oprócz tego warto zapłacić przewodnikowi (a jakże), który pokaże najciekawsze miejsca w dzielnicy. Niestety tak to w Afryce działa (chyba się już na to skarżyłem kilka razy), że nic nie jest nigdy wliczone w cenę. Zapłacisz 1000 za bilet, to za chwilę zażądają jeszcze 500 za robienie zdjęć.  No i jeszcze przewodnik, bo inaczej nie będziesz wiedział, dokąd iść… (pamiętacie wodospady Dienbenfelou, czy jak im tam było?). Aaaa, i jeszcze za parking („Pilnowałem twojego roweru”). Wyciąganie kasy jest zawsze kilkuetapowe. A jeszcze dochodzą obowiązkowe punkty wycieczki, czyli sklepiki lokalnych rzemieślników, w których powinieneś zostawić trochę pieniędzy. Tym razem postanowiliśmy zaryzykować – nie płacimy przewodnikowi, spróbujemy sami odnaleźć (lub spytamy ludzi) miejsca, o których pisze przewodnik. Zaczynamy od najstarszego domu w mieście (tak stary jak samo miasto, czyli z XV w. – pisze przewodnik, a tablica informacyjna na murze – tak, to niewiarygodne, ale naprawdę jest tablica – dodaje mu jeszcze czterysta latek).  Do środka nie można wejść, bo mieszkają tam ludzie – dom, zabytek zerowej klasy z perspektywy Burkiny, a normalnie kozy i kury, i ognisko pośrodku. To znaczy można wejść, ale trzeba znowu zapłacić, bo to nie jest wliczone w cenę biletu. Dziękujemy i oglądamy z zewnątrz, który to zresztą widok w pełni odpowiadał temu, czegośmy się spodziewali – ot, zwykła gliniana chata, taka sama jak wszystkie inne, które oglądamy każdego dnia. Nie bardzo też wiem, jak oceniono, że pochodzi z XV (XI?!) wieku. Przecież wszystkie te domy są ulepione z gliny. To dobry materiał do budowy domów, zwłaszcza w gorącym klimacie, ale ma to do siebie, że podczas deszczu rozpuszcza się często do imentu i trzeba go później odbudować (czyli nałożyć nowe warstwy gliny w miejsce wymytych). Są dwie pory deszczowe w każdym roku, więc pytanie do archeologów – ile gliny pochodzi z pierwotnej konstrukcji domu sprzed stuleci. Może moje Koleżanki (Marta) i Koledzy (Yeti) z liceum, którzy naukowo zajmują się glinianymi domkami sprzed wieków, byliby w stanie wyjaśnić mi tę zagwostkę?

Na głównej ulicy starego miasta gwarno. Ustawiono rzędy ławek, na których zasiedli mieszkańcy. Gra orkiestra – słychać bębny i balafony – rodzaj typowego dla tego regionu ksylofonu, w którym dźwięk rezonuje w różnej wielkości tykwach. Starsze kobiety tańczą. Są i maski, a ściślej – jedna maska. Gość przebrany w różowe futro długim biczem smaga, kogo dosięgnie. Dzieciaki mają radochę, bo podbiegają blisko, a potem z piskiem uciekają. Ale straszliwa maska nie oszczędza też dorosłych. Wbiegła nawet na podwórze jednego z domów i tłucze batem, gdzie popadnie. Dziś święto – pogrzeb jednego ze starych mieszkańców dzielnicy. I to dla niego te wszystkie tańce i bębnienie.

– Znałeś tego człowieka, który zmarł? – spytałem chłopaka, który zgodził się zaprowadzić nas do strumienia ze świętymi sumami.
– Tak, to był mój dziadek – odpowiedział.
Pomyślałem, że pewnie i tak wszyscy są w tej wiosce ze sobą spokrewnieni, więc  zdziwiłbym się, gdyby to nie był dziadek albo przynajmniej wujek. Ale wrodzona delikatność kazała mi zachować te myśli dla siebie. Zajęliśmy się innym tematem.
– Ja tego nie potrafię zrozumieć – wylewałem swe żółcie – próbujecie przyciągać turystów, każecie płacić 1000 franków za wstęp do dzielnicy, a potem prowadzicie ich nad brudną, śmierdzącą, zaśmieconą rzekę, by pokazać im sumy? Przecież to jest ohydne! Świnie żrące odpadki, kobiety piorące ubrania i zwały (ale dosłownie zwały) śmieci spadające z uliczki do rzeki. Jak możecie w takim stanie – mówiłem – pokazywać swoje miasto ludziom?
– No tak, rząd nic nie robi, jest tylko zajęty robieniem pieniędzy – odrzekł nasz przewodnik – ochotnik.
– Przecież to nie jest kwestia rządu, ani nawet miasta. To jest wasza dzielnica. Zbierzcie te śmieci, przecież jeśli tu będzie porządek, to ludzie chętniej tu przyjdą, a tak to każdy ma raczej ochotę stąd uciec, niż tu zostać.

Wiem, że przemawiam do słupa. On mi nawet przyznawał rację, ale to w ogóle nie leży w murzyńskiej mentalności, żeby sobie zawracać głowę przyszłością. Oni myślą wyłącznie kategoriami teraźniejszości. „Taki tu jest klimat, takie warunki, niepewność jutra” – wyjaśniał  mi kilka dni później ojciec Marcin z Sabou. Ale nie zgadzam się. To znaczy, zgadzam się, że taka jest przyczyna, ale, na Boga, przecież mamy XXI wiek, a problemy klimatu – susze, głód itp. – w dużej mierze zostały rozwiązane i naprawdę można by pomyśleć w kategorii inwestycji. Czy naprawdę nie może się znaleźć chociażby jedna osoba, której przeszkadzałoby, że sumy, skądinąd naprawdę olbrzymie i robiące wrażenie,  pływają w ścieku, a nie w rzece? Zresztą to przecież tylko przykład, a tak naprawdę chodzi o znacznie prostsze sprawy – zamiecienie śmieci sprzed sklepu z pamiątkami.
Ech, zauważyłem, że zrobiłem się bardzo krytyczny. Łucja radzi, żebym zachował większy dystans. Ale mi się w tej Burkinie naprawdę nie podoba. Ci ludzie są zdecydowanie, hmmmm, gorsi (?) niż w Mali czy Senegalu. Tak, wiem, że to złe słowo. Pomyślę nad innym.
Poza starym miastem i meczetem w mieście jest niewiele do zobaczenia. Dla mnie oczywiście atrakcją był dworzec kolejowy, imponujący rozmiarem, stopniem zachowania i architekturą nawiązującą do meczetu. Francuzi pozostawili po sobie również ogromny kryty targ, którego bryły nie można niestety dziś podziwiać, gdyż obrosła ze wszystkich stron budami handlarzy. Dopiero po przejściu przez uliczki sprzedawców mydła lub wiatraków i paneli słonecznych (na targu obowiązuje rejonizacja) można znaleźć miejsce, które pozwala uchwycić całkiem przyzwoitą architekturę targowiska.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *