Dzień za 200 ojro

Tego ranka wystąpiliśmy w charakterze ofiar czterech prób zabójstwa ze strony kierowców autobusów, którzy za punkt honoru postawili sobie wyeliminować dwoje białasów na rowerach. Wszystkie wysiłki skupili na dwudziestokilometrowym odcinku za miejscem, które obraliśmy na nocleg. Natomiast sam wjazd do Ouagadougou okazał się nadspodziewanie łatwy i hmmm, zaryzykuję słowo „przyjemny”. Zwłaszcza w kontekście tego, co opowiadał nam ojciec Marcin z Sabou – że taki ruch, że tyle motocykli itp.

A jednak z perspektywy roweru wygląda to znacznie lepiej niż – jak widać – kierowcy samochodu. Wzdłuż wszystkich dużych ulic w stolicy są wydzielone pasy dla ruchu jednośladów. Fantastyczna sprawa. Wygląda to na pierwszy rzut oka dość topornie, ale spełnia swe zadanie na pewno znacznie lepiej niż te pomysły, które w Warszawie funduje nam, rowerzystom, magistrat. Po prostu pas ruchu oddzielony betonowymi krawężnikami od części przeznaczonej dla samochodów, omijający łagodnymi łukami przystanki autobusowe, z osobną sygnalizacją świetlną na skrzyżowaniach – jadą samochody, stoją rowery (i przeważające nad nimi liczbowo motocykle) – i odwrotnie – samochody stoją, rowery jadą. Bardzo sprytnie zorganizowane – jesteśmy, proszę Państwa, pod tym względem w Warsiawie sto lat za Murzynami.

Dotarliśmy do centrum o późnym poranku, a naszym priorytetem było znalezienie konsulatu Beninu i zrobienie wiz. Plan był taki, że jeśli je zrobią jeszcze tego samego dnia, to w ogóle nie będziemy zostawać w Ładze (Ouadze?) na noc. Ale skoro już byliśmy w centrum, to dopytaliśmy o hotelik, który nam polecono (pół godziny). Znalazło się też niezabezpieczone wifi, więc ściągnęliśmy na kindla świąteczną „Politykę” (strasznie wolny transfer, a wydanie podwójne, 20 minut). Dopytaliśmy, gdzie jest konsulat (10 minut w sumie) i dopiero ruszyliśmy. W rezultacie dotarliśmy do niego dopiero w południe. Ale – niespodzianka – wizy dostaje się od ręki. Tak nie było jeszcze w żadnej afrykańskiej ambasadzie, którą odwiedzieliśmy, no może poza trybem nadzwyczajnym w Bamako, pamiętacie? Zrobiliśmy kopie paszportów, wpłaciliśmy po 15 tys. fcfa (ok. 23 ojro) i po półgodzinie mieliśmy nasze paszporty z wklejonymi wizami wydrukowanymi na zwykłej kolorowej drukarce. Po powrocie wrzucę je do sieci, żeby każdy mógł sobie taką wydrukować jeszcze przed wyjazdem. Bardzo mnie ucieszyło, że to tak sprawnie poszło i tak się energicznie pakowałem, że komputer wypadł z sakwy i spadł z niegroźnej, niedużej wysokości na ziemię.
Wróciliśmy do centrum, zahaczając o wielki pewex, któryśmy po drodze byli przyuważyli, bo skończył się nam dżem i papier toaletowy, pastis i olej słonecznikowy, a takie rzeczy – tylko w peweksach (5 tys. fcfa, 8 ojro) . Zrobiliśmy rundkę, by zobaczyć lotnisko, które tu jest w centrum miasta (tak, to ja chciałem), i dworzec kolejowy (tak, tak, też ja). Przejechaliśmy główną ulicę stolicy, gdzie spotkaliśmy naszych oo. franciszkanów i wypiliśmy razem kawę w cenie, której by się nie powstydził hotel Bristol. Po czym stwierdziliśmy, że jednak zostajemy do jutra. Udaliśmy się do hotelu. Podłączyłem komputer do sieci i okazało się, że ekran jest zepsuty. Więc jednak upadek był wystarczająco wysoki…
Tak, panowie ze sklepiku za rogiem mogą go naprawić. Zaraz zadzwonią, spytać, czy jest taki ekran. Jest jeszcze jeden, mam prawdziwe szczęście. Ile? 85 tys. fcfa (130 ojro). Drogo? Dobrze, jeśli wrócę przed szóstą, to jeszcze porozmawiamy o cenie. Wróciłem. Ekran już zmieniony. Jak to, mieliśmy przecież dopiero ustalać. Aaa, no to nie zrozumieliśmy się, mon cousin, przecież chciałem nowy ekran. W Europie dwa razy taniej? Naprawdę? No to można wymienić z powrotem, a ja zapłacę tylko koszt pracy pana zmieniającego (15 tys. fcfa).
Nie ma wyjścia. Na pewno nie zapłacę sukinsynom 15 tys. za nic. Biorę ten ekran. Byłoby mi ciężko bez niego (choć nie byłoby to niemożliwe, przecież można się podłączać kabelkiem do monitorów w cybercafes). Włączam komputer.
– Ale tu jest rysa.
– Jaka rysa?
– No tu, nie widzisz? Ma z 10 cm.
– No widocznie się zadrapało przy montażu.
– Ale ja mam za to zapłacić?
– Oczywiście.
– Ale przecież to nie jest pełnowartościowy towar.
– Jak to nie?
– Bo rysa…
– Przecież ona w niczym nie przeszkadza.
– Jak to nie przeszkadza? Płacę za nowy ekran, to chcę mieć nowy.
– On jest nowy.
– Ale jest uszkodzony.
– To nie nasza wina. Widocznie się uszkodził przy rozpakowywaniu. Przecież to się może zdarzyć, że ktoś draśnie paznokciem przy wyjmowaniu z folii, nie?
Czy muszę komukolwiek tłumaczyć, co myślałem, co mówiłem? Nawet teraz, gdy to piszę, trudno mi nie używać przekleństw, ba, bluzgów… Taki się czułem bezradny i taki mnie wk… bierze na to teraz. No, ale co mogę zrobić? Nic – zapłacić najdroższe frycowe w życiu i postarać się sukinsynom przy tym możliwie zepsuć wieczór. Ja i tak mam zepsuty. No to poproszę fakturę.
– My tu nie używamy faktur.
Nie? No to idziemy na policję. Bo ja muszę, rozumiesz, MUSZĘ, mieć na papierze pokwitowanie, kto mi zmieniał ten ekran. Poza tym chcę wiedzieć, że zapłacisz podatek.
– Moje podatki to nie jest twoja sprawa.
– Owszem, bo leży mi nasercu dobrobyt Burkiny Faso (Uhahahahahaha!).
Aaaaaj, nie chce mi się nawet więcej pisać na ten temat, może z perspektywy kilku miesięcy będzie mi łatwiej nad tym przejść do porządku dziennego. Zrobili mnie jak dzieciaka. A z drugiej strony, tak sobie myślę, oni naprawdę mogli być przekonani, że to przecież nie ich wina, że jest porysowany ten ekran – taka murzyńska mentalność. Mam nadzieję, że skończą w piekle w jednym kotle razem z tym ich Muchomorem (ugryzłem się w język, żeby im tego nie powiedzieć, bo by chyba wybuchły zamieszki w mieście…, ale wiele ostrych słów padło w tym sporze).
Po wizycie na komendzie poszliśmy na ciastko do tureckiej patisserie (1600 fcfa za dwa). I taksówka do hotelu (1000, razem 5 ojro).
Pies im wszystkim mordy lizał.

Na koniec zdjęcia ilustrujące kontrasty ouagadouskie.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *