W Ouagadougou zaczęła nam się zła passa. Historię z ekranem już znacie. Niestety to był dopiero początek problemów. Wyruszyliśmy zadowoleni i wypoczęci. „Ach, co to jest tysiąc kilometrów, pukniemy to w dwa tygodnie” – myślałem sobie, obliczając odległość dzielącą nas od Cotonou i upragnionego morza. Będzie łatwo i przyjemnie. Niestety, okazało się, że łatwo to było wcześniej. Poczynając od Ouagi zaczęliśmy regularnie łapać gumy. O ile dotąd w tej kategorii właściwie bezkonkurencyjnie prowadziła Lu, wyprzedzając mnie o trzy czy cztery kapcie, teraz zacząłem ją szybko doganiać. A Lu wcale nie chciała ustąpić. Jedna, a czasem dwie gumy dziennie stały się teraz normą.
Dojechaliśmy do sporego skrzyżowania przed miastem Koupela. Moje tylne kółko znów puszcza. Na razie tylko troszkę, da się jechać. Strasznie mi się nie chce teraz tego łatać, wolę dopompować ze dwa razy i zakleić ją dopiero w czasie sjesty. Niestety zaczyna schodzić coraz bardziej i już nie ma wyjścia, trzeba łatać. W wyjątkowo zły nastrój wprowadziło mnie też to, że na skrzyżowaniu nie znaleźliśmy dla siebie niczego do jedzenia. Było wprawdzie suszone mięso, wydawałoby się sprawa mocno kusząca, ale po naprędce przeprowadzonej obdukcji uznałem, że zwłoka nie nadaje się do jedzenia. Gdy więc zaraz za skrzyżowaniem znowu musiałem zsiąść z roweru, byłem bardzo, bardzo rozdrażniony. Wystarczyłaby iskra, żeby wybuchło… Iskrą była opona, która nie chciała zejść z obręczy. Rzuciłem pompką o ziemię i, patrz, cholera, co za dziadostwo! – złamała się. Musiałem zdusić wściekłość i w pokutnym worku pójść na skrzyżowanie, żeby nabyć chiński klej, który na szczęście trzyma wyjątkowo dobrze.
Ciąg dalszy atrakcji. Zrazu kolejne gumy, w tym jedna na 200 metrów przed południkiem zero, na którym mieliśmy zamiar założyć geocache’a. Wyobrażacie sobie, jak to przyjąłem? Na szczęście świeżo zakupiony pastis był pod ręką. Ale parę kilometrów dalej, gdy zatrzymaliśmy się, by pochłonąć porcję ryżu z orzechowym czy papryczkowym (nie pamiętam już) sosem, kolejny problem – rower, który oparłem o słup, stoczył się z górki, a przerzutka, najwyraźniej nie dość dokładnie zmieniona, rozwaliła się na kawałki. Ściślej – na dwa kawałki, tak jak na zdjęciu.
Skleić się tego chińskim klejem nijak nie dało, nie pozostaje nic innego, jak kupić nową przerzutkę. Nie pamiętam już, jak to się stało, że nie wziąłem ze sobą przerzutki zapasowej. To poważny błąd. Zdaje mi się, że Ola z Trybika mnie gorąco namawiała, żebym jednak ją zabrał, a to ja się wymawiałem redukowaniem ilości bagażu. No cóż, mam za swoje. Apeluję teraz do każdego: „Cyklisto, jeśli się będziesz wybierał w podobną podróż, pamiętaj, że przerzutka to część najbardziej delikatna w całym rowerze. I jakby ci się nie wydawało nieprawdopodobne, że można ją uszkodzić, zabierz ze sobą zapasową!”.
Na szczęście znalazł się szybko pan znający się na rzeczy.
– Mamy tu przerzutki – oświadczył – ale lepiej zrobisz, jeśli pojedziesz do Fady, tam na targu znajdziesz przerzutkę do swojego roweru.
– Nie sądzę – ośmieliłem się powątpić – to nie jest przerzutka, jakich używacie tu w sowich rowerach. Widzisz, ma dziewięć biegów. Nie znajdzie się takiej w Fadzie. Może w Ouaga tak, ale na pewno nie w Fadzie.
Facet wyciągnął telefon, zadzwonił i dłuższą chwilę rozmawiał po murzyńsku (wtrącając coraz to francuskie słowa tam, gdzie w more nie było stosownych terminów, w tym „biegi”, „przerzutka”, wszystkie liczby i jeszcze kilka). Po chwili dostał smsem numer do gościa, który na targu w Fadzie ma sklep rowerowy. Znów zadzwonił i znów długo rozmawiał. Wreszcie rozłączył.
– Nie ma problemu (y’a pas probleme) – powiedział – ma przerzutki na siedem,osiem i dziewięć biegów. Na pewno coś dobierzecie.
Autobusem dojechaliśmy do Fady. Na faceta i jego sklep natrafiłem przypadkowo zaraz po wejściu na targ. Rzucił okiem na rower, przyniósł mi zaraz dwie przerzutki, które miał na stanie i oznajmił, że on niestety jest teraz bardzo, ale to bardzo zajęty i nie może mi pomóc naprawiać mojego roweru. Byliśmy zdani na własne siły. Pomysł zainstalowania którejkolwiek z przerzutek zaoferowanych przez pana odrzuciliśmy właściwie od razu po tym, gdy je zobaczyliśmy. Jedna kosztowała 1000 f. (6,70 zł), druga 2500. Kurczę, naprawdę żałuję, że ich nie sfotografowałem. Oczywiście nie było najmniejszej szansy, żeby którąś z nich założyć na mój rower.
– Dlaczego powiedziałeś przez telefon, że masz przerzutki na dziewięć biegów? – spytałem go.
Nic nie odpowiedział. Tu jest tak zawsze. Pytasz o jakiś towar w sklepie, to nie odpowiedzą, że nie ma i nigdy nie było, tylko „c’est fini” – skończył się – jakby dosłownie przed momentem ktoś kupił ostatni egzemplarz. Materiał na nowy „Dzień świra” jak nic. I tak samo z innymi rzeczami. Nie powie, że czegoś nie ma. Owszem, jest, damy radę, coś dobierzemy. Tak samo jak z tym ryżem w restauracjach – chyba o tym pisałem – „-Jest ryż? – Jest.” No to zsiadamy z rowerów, odstawiamy pod ścianę albo opieramy o siebie, co jest zawsze jakimś tam problemem po czym „- Proszę ryż z sosem za 100 f. – Nie ma ryżu, jest meduza.” Do cholery!
Można to zjawisko tłumaczyć na kilka sposobów. Jeden zakłada dobrą wolę sprzedającego. Chce pomóc, wierzy, że ma w sklepie coś, co uda się jakoś dopasować. Druga zakłada jego złą wolę – wie, że nie ma, ale chce przyciągnąć klienta, bo a nuż kupi coś innego. No i trzecia zakłada albo skrajny debilizm, albo skrajną złośliwość takiego człowieka.
Wracając do roweru. Skracamy łańcuch (przy okazji złamałem skuwacz do łańcucha) i zapinamy go z pominięciem przerzutki. Zostaje na środkowym biegu z tyłu i na dwójce z przodu. Ten układ pozwala mi osiągnąć 21 km/h, gdy mocno kręcę pedałami, a zarazem – dość gładko pokonywać wzniesienia. Niestety nie na długo to starcza. Po dwóch godzinach jazdy przekonuję się, że łańcuch jest o pół ogniwa za długi w związku z tym trochę zbyt luźny, by się na tym przełożeniu utrzymać. Więc albo spada i ślizga się na mniejszych kółeczkach, albo wskakuje na większe i wtedy opór uniemożliwia pedałowanie. Trzeba zsiąść z roweru i siłą wyszarpnąć go, zrzucając z powrotem na „piątkę”. Więc z dwojga złego wolę już jak się ślizga na mniejszych kółeczkach, bo wtedy przynajmniej da się jakoś tam jechać, jakby to nie było wkurzające (mam oczywiście świadomość, że wszystko w końcu szlag trafi). „Jakoś dojadę – myślę – do Cotonou, a tam się coś kupi albo przyślą z Polski nową przerzutkę”. Następnego dnia znów zaczęliśmy majstrować przy łańcuchu i udało się go założyć tak, że nie ma nadmiernego luzu. Wprawdzie muszę teraz więcej pedałować i mogę zapomnieć o 21 km/h, ale przynajmniej nie spada i się nie ślizga. Do czasu. Kolejnym etapem było więc założenie na pozostałe zębatki osłonek wyciętych z plastikowego kanistra i zabezpieczenie tego grubą warstwą drutu, żeby łańcuch już nie miał fizycznej możliwości wskakiwać i zeskakiwać z czwartego kółeczka. Nie mam zdjęć, ale mam to na filmie. Jeśli nas Nigeryczycy* nie puszczą w skarpetkach, to przywiozę i pokażę.
* albo inni czarni bracia po drodze
Tak przejechaliśmy ostatnie sto kilometrów w Burkinie i wjechaliśmy do Beninu. Ten zrobił na nas fatalne wrażenie. Dzieciaki biegają za nami jak w Etiopii, drąc ryje i żebrząc o pieniądze, prezenty, butelki, ananasa, czy co tam jeszcze wypatrzą na sakwach. Tak źle jeszcze nie było.
Mamy dość. Po raz pierwszy bodajże oboje mamy kryzys jednocześnie i chcemy wracać lub -nowy pomysł – przeflancować się do południowej Afryki i tam pojeździć. Odtąd zaczynam regularnie sprawdzać możliwe połączenia z najbliższego lotniska i ich ceny. Na dodatek asfalt jest fatalny – źle sklejony, pewnie za mało smoły, czy czegoś tam, co to trzyma w kupie, albo może źle sprasowany, w każdym razie są w nim zatopione kawały żwiru, który na dodatek często się wykrusza. Najlepiej jest jechać takim wąskim, wyjeżdżonym przez prawe koła samochodów, paskiem na granicy drogi i pobocza. Wygląda to tak, jak na zdjęciu.
Na szczęście, gdy w końcu doczłapaliśmy się do Natitingou, pierwszego dużego miasta w Beninie, wyglądało na to, że zła passa się odwróciła. W warsztacie rowerowym udało mi się znaleźć przerzutkę. Jest używana, wykręcona ze starego roweru zapewne gdzieś w dalekiej Francji, obsługuje tylko siedem biegów, ale działa! Nareszcie. W dobrych nastrojach jedziemy do kościoła poprosić o nocleg, bo się przez te naprawy zrobiło późno. Rozstawiliśmy namiot, później chcieliśmy go kawałek przesunąć – trach! – złamał się maszt.
Jak nie urok, to sraczka.
Taki był pokrótce przebieg pierwszego tygodnia od opuszczenia Ouagadougou. Aaa, zapomniałem dodać o pękających szprychach, ale o tym gdzieś już pisałem w którymś z wpisów bieżących.