W nocy wystraszyli nasz kłusownicy (?!) grasujący koło obozu. Łucja jest już zdrowa, więc od rana dzielnie pokonuje kolejne pagórki. Miasto Basila, w którym zatrzymaliśmy się na zakupy, mocno na rozczarowało; nie udało się zakupić ani kawy, ani dżemu. Nie mamy już nic na śniadania, więc wciskamy pedały, by czym prędzej dotrzeć nad morze, do naszej Ziemi Obiecanej. Tym bardziej, że wczorajsza kolacja z suszonych rybek, nie za bardzo przypadła nam do gustu. Na szczęście mamy turrón, który trzymam na święto.