Po niemal osiemdziesięciu dniach podróży jesteśmy nieco zmęczeni francuską Afryką i marzy nam się mała odmiana. Ja mam cały czas przed oczyma przejazd przez Kenię trzy lata temu – jaka to była cywilizacja! W niektórych miejscach można się było poczuć niemal jak w Anglii. I te fantastyczne supermarkety, zupełnie jak w Europie, a nie jakieś koszmarnie drogie i w sumie słabo zaopatrzone peweksy. Mam nadzieję, że w Nigerii też sporo zostało takich dobrych, angielskich klimatów.
Myliłem się.
Już na posterunku granicznym zacząłem się obawiać, że może nie być tak pięknie, jak sobie wyobrażałem. W Kenii był murowany budynek, urzędnik imigracyjny w wyprasowanej koszuli, mówiący nienagannym angielskim, byli porządnie umundurowani policjanci w kapeluszach. A tu? Wyblakła flaga łopocze na lepiance, przed którą wystawiono chyboczący się stół. Jeden facet w półrozpiętym czarnym mundurze rozsiadł się za stołem, jeden siedzi na krześle obok, nogi położył na ławce naprzeciwko i kiwa się monotonnie. Wręczamy paszporty otwarte na stronie z wizą. Zamknął je, otworzył ponownie i przegląda je leniwie strona po stronie. Znalazł wizę, bada ją dokładnie. Zaczynają się targi o datę na stemplu wjazdowym – tylko od niego zależy, czy będziemy mogli zostać w Nigerii tydzień, czy miesiąc (wizę mamy miesięczną). W końcu wpisał ostatni dzień ważności wizy. Posługuje się językiem, którego nie rozumiemy. To znaczy przeczuwamy, że ma to być angielski, wyłapujemy niektóre słowa, ale całości wypowiedzi albo się musimy domyślić, albo poprosić o powtórzenie. Pidgin English. Nie dość, że posługuje się zupełnie innymi słowami, to jeszcze wszystko wymawia się tak niechlujnie, że naprawdę ciężko pojąć, o co chodzi. Wsiadamy na rowery i już chcemy jechać, gdy po przeciwnej stronie drogi zaczynają na nas cmokać w kolejnej urzędowej chatynce – kontrola sanitarna. Podajemy żółte książeczki. Po dziesięciu minutach mozolnego pisania zostaliśmy wprowadzeni do kolejnych nigeryjskich rejestrów. Wsiadamy i ruszamy – cmokanie. Celnicy. Tym razem poszło szybko – „Nic nie wieziemy, zwykłe turystyczne bambetle, namiot, śpiwór. Broń? Nie, nie mamy. Czekaj! Tak, scyzoryk. Scyzoryk może być? No to poza tym nic”. Jakoś nie uznaliśmy za stosowne ujawnić gazu pieprzowego. Wsiadamy na rowery i ruszamy dalej. Teraz cmokają na nas z kontroli biologicznej, czy rolniczej, czy jako to nazwać. Czy nie wieziemy nasion? Żadnego mięsa? Owoce? Mamy ananasa, którego zaraz zjemy. Pokaż. Po oderwaniu liści (tej końcówki, z której mógłby wyrosnąć nowy krzak) ananas wraca do sakwy, a troje pracowników do swojej lepianki. Tym razem już naprawdę możemy ruszyć.
Do wieczora zostaliśmy skontrolowani na przynajmniej dziewięciu checkpointach. Dwa czy trzy policyjne, jeden wojskowy, cztery imigracyjne (z czego trzy w odległości 200 metrów jeden od drugiego). Jeden próbujemy ominąć, bo kiwający na nas facet nie ma na sobie żadnego munduru ani innego insygnium sprawowanej władzy. Wyłapali nas 30 metrów dalej – za wolno jechaliśmy. Na każdym z tych punktów musimy pokazać paszport i oczywiście wytłumaczyć, skąd i dokąd jedziemy (za każdym kolejnym razem tracimy nadzieję, że dojedziemy do Ilaro przed zachodem słońca). I jeszcze jeden punkt kontroli sanitarnej („Wrzesień, październik, listopad” – liczył głośno kontrolujący urzędnik – „Masz szczęście. Gdyby od twoich szczepień minęło mniej niż trzy miesiące, musielibyśmy cię skierować na kwarantannę”- powiedział i ewidentnie zawiedziony oddał Łucji żółtą książeczkę.
Jedno co trzeba zaliczyć na plus, to że nigdzie nie musieliśmy dać łapówki. Zresztą i tak nie mamy tutejszej waluty, a bankomaty podobno nie obsługują zagranicznych kart (mówi przewodnik).