No i rzeczywiście przez te wszystkie kontrole nie dojechaliśmy do Ilaro, gdzie zamierzaliśmy poprosić o nocleg w kościele. Zatrzymaliśmy się na nocleg przy wiejskim domu i tam rozstawiliśmy namiot. Pani właścicielka mówiła po angielsku („Na pewno nie zrobicie nam nic złego?”). W sumie dobry, spokojny nocleg.
Do Ilaro dojechaliśmy rano. W sumie, jak się okazało, dobrze wyszło z tym noclegiem, bo miasto jest po prostu okropne. Nie dość że ohydnie wygląda, jak wielki slums, niskie (ale betonowe) domy, wszystkie nakryte skorodowaną blachą falistą stoją gęsto jeden przy drugim wzdłuż ulic i dalej, hen, w głąb doliny. Morze rdzawej blachy, ponad które wznoszą się jak okręty olbrzymie betonowe bryły kościołów różnych wyznań. Ale to jeszcze nic, że jest brzydko.
Największym problemem są ludzie. Wrzeszczą na nas, ryczą „Oigbo!”, i to nie dzieci, tylko właśnie dorośli. Te wrzaski są głośne i agresywne. Chcemy uciec, ale nie ma dokąd – musimy przejechać przez miasto.
Na szczęście ruch jest niewielki. Jest niedziela i prawie wszystko jest pozamykane. Chcielibyśmy kupić coś do jedzenia i nigeryjską kartę telefoniczną, ale nie ma gdzie. A my nie mamy pieniędzy. Nikt nie chce nam wymienić dolarów. Odsyłają nas do jakiejś dzielnicy („Sabu”), daleko w dole, ale tam nie chce nam się zjeżdżać, bo będziemy musieli później wspinać się po tych górach. Postanawiamy jechać do Abeokuty. Trudno, mamy jeszcze jakieś jedzenie z Beninu, przebiedujemy. A w Abeokucie na pewno wymienimy pieniądze. Jednak wyjeżdżając z miasta zauważamy wysokie mury dwóch czy trzech banków. Postanawiamy sprawdzić jak to jest z tymi bankomatami. Pierwszy nieczynny, drugi nie chciał obsłużyć mastercarda, ale z visy łaskawie pozwolił nam skorzystać. Mamy pieniądze. Staniemy gdzieś po drodze i będziemy mogli kupić coś do jedzenia.
Na skrzyżowaniu za miastem stoi patrol wojska z karabinem maszynowym na transporterze opancerzonym. Zdjęć oczywiście nie mam, nie zamierzam dać im pretekstu do zabrania mi aparatu.
Kawałek dalej wyprzedza nas na motorze jakiś gość w brudnej czarnej koszulce. Krzyczy do nas („Oigbo!” i potem coś jeszcze w języku joruba), ale my już nie reagujemy na te agresywne wrzaski. Zresztą zobaczyliśmy po przeciwnej stronie drogi srebrne gary restauracji. Podjeżdżamy. Tamten zeskoczył z motocykla; wymachując łapami i wrzeszcząc groźnie, biegnie w naszą stronę. Moja ręka wskakuje do kieszeni i zaciska się na pojemniku z gazem. Patrzymy zdziwieni na panią z restauracji. Palce dłoni skierowała w dół i poruszyła nimi kilka razy, imitując nogi – „Zwiewajcie!”. Nie czekaliśmy na wyjaśnienia. Facet był ewidentnie ostro naspawany. Zorientowaliśmy się wkrótce, że to tutaj częsta sytuacja .
Następnych kilka godzin, czyli przejazd do Abeokuty poprawił nam humory. Na drodze równy asfalt, mały ruch (niedziela, przypominam). Nie ma miasteczek, wiosek, więc nikt za nami nie drze ryja. Do czasu…
…bo przedzieranie się przez to pierwsze naprawdę duże miasto nigeryjskie było prawdziwym koszmarem. Tłumy – to mało powiedziane! Nieprzebrane tłumy ludzi! A każdy wrzeszczy, gdy tylko nas zobaczy. Co za okropna agresja. Do tego olbrzymi ruch uliczny, czy to na kilkupasmowej autostradzie, czy na wąskiej wylotówce, trzeba mieć oczy dookoła głowy. A i bez tego jechałoby się niełatwo, bo teren jest mocno pagórkowaty. Ale to już cel naszej dzisiejszej podróży – znajdziemy katolicki kościół, przecież nie odmówią nam gościny. Niestety. Przekonaliśmy się, że w Nigerii wszystko jest inaczej niż dotąd. Na teren kościoła w ogóle nie zostaliśmy wpuszczeni. „Proboszcza nie ma – powiedział strażnik – możecie na niego zaczekać tu, przed bramą”. Przed bramą, to znaczy w wielkim śmietniku. Nie mieliśmy na to najmniejszej ochoty. Gdzie się podziała ta gościnność, z którą zetknęliśmy się we francuskiej Afryce? Pytamy jeszcze jakichś protestantów, ale też nas nie chcą. Postanawiamy wyjechać z miasta, chociaż jest już dość późno, a mówili nam ludzie, żeby po czwartej raczej nie jeździć, bo na drogach niebezpiecznie. A po piątej to już w ogóle. A właśnie się zbliża piąta. Natykamy się na jeszcze jeden kościół – ksiądz trzyma nas dłuższą chwilę w niepewności, po czym odsyła na posterunek policji. Nie, na to nie mamy ochoty. Podziękowaliśmy i jedziemy dalej. Rzuciło nam się w oczy jakieś strzeżone osiedle. Wjeżdżamy, pytamy ludzi – nic. W końcu po dłuższym kręceniu się między domami zostajemy wpuszczeni do ogrodu przez chudego faceta, który – okazało się – jest biskupem niewielkiego Kościoła skupiającego wiernych w Teksasie i w trzech parafiach w Nigerii.
I tak udało nam się przetrwać drugi dzień.