Spędziliśmy dwie nocki w pięciomilionowym Ibadanie. Chcieliśmy też zwiedzić samo miasto, ale okazało się to niemożliwe. Przeszliśmy może ze trzysta metrów główną ulicą prowadzącą obok Cocoa House, dumy i symbolu miasta – dość ponurego kilkunastopiętrowego wieżowca, niegdyś najwyższego w tej części kontynentu. Ludzie są tu okropni. Ze wszystkich stron sykanie i cmokanie. Gapią się na aparat. Po kilku minutach spaceru opuściliśmy centrum i wróciliśmy w bezpieczniejsze rejony.
Próbowaliśmy skorzystać z netu. Tu jest taki system, że trzeba zadeklarować, ile czasu będzie się siedzieć przy komputerze. Reklamował się jako very fast connection i kosztował odpowiednio drożej niż w konkurencyjnych kawiarenkach, więc skusiliśmy się. Poprosiliśmy dwa razy po godzinie. Kiedy po 10 minutach nie udało nam się otworzyć żadnej strony, opuściliśmy lokal. Pan gonił za nami kilkanaście metrów, uważając, że należy mu się zapłata za dwie godziny. W Burkinie i Beninie też nam się zdarzały takie akcje, ale tu niemieliśmy żadnej gwarancji, że pan nie włoży komuś noża w brzuch. Niestety tacy są tu ludzie.
Nasz gospodarz, Sahil, w ogóle nie pojawia się w tej dzielnicy. Jeśli nie musi, to w ogóle nie przemieszcza się po innej trasie niż między pracą a domem. Jeździ z szoferem. Jeśli musi gdzieś jechać dalej, zawsze jeździ z przynajmniej jednym lokalsem. Mówi, że to jest najlepsza metoda – lokalni najlepiej wiedzą, co jest bezpieczne, a co nie.
Byliśmy też na dworcu kolejowym, bo myśleliśmy, że może tu, u Sahila, zostawimy rowery i przejedziemy się pociągiem do Abudży, gdzie musimy zrobić wizy kameruńskie. Pan konsul zaproponował nam pomoc w ich uzyskaniu, więc może uda się z tym szybko i gładko uwinąć. A oboje wolelibyśmy jechać do Abudży pociągiem niż autobusem, nawet gdyby miało to trwać trochę dłużej. Niestety pociąg jeździ tylko raz w tygodniu i to w piątki, a przyjechanie do Abudży w sobotę jest z naszego punktu widzenia kompletnie pozbawione sensu. Tabliczka na dworcu mówi, że to 550 km. Nie wspomina natomiast nic o godzinie odjezdu. Jest tylko informacja, że bilety można kupować między 2 a 3.30 po południu w dniu odjazdu. Pytam jednego z panów kolejarzy. Wyjaśnia uprzejmie, że pociąg przyjedzie po 3.30. O której dokładnie? Nie wiadomo. Przecież nikt nie wie, o której wyjedzie z Lagos i ile czasu mu zajmie przejazd do Ibadanu. A o której dojeżdża do Minny (stacji najbliżej Abudży)? No, w sobotę. W sobotę rano? Nie, bardziej po południu. Czyli trzeba liczyć przynajmniej 24 godziny na pokonanie tego dystansu. Kuszące. Ale niestety nie będziemy ani tu czekać do piątku, ani potem czekać tydzień w Abudży na możliwość powrotu (pociąg wraca w poniedziałek). Wygląda na to, że jesteśmy skazani na autobus z jakiegoś miasta po drodze, gdzieś bliżej centrum kraju.
Teraz zbieramy się do wyjazdu. Wysyłamy kilka mejli, które napisaliśmy, i parę wpisów na bloga do publikacji w najbliższych dniach, rozglądamy się za coachsurfingiem w Abudży. Wczoraj, gdy wróciliśmy z miasta, byliśmy tak zniechęceni, że wyszukaliśmy sobie samoloty na południe Afryki. Do Johanesburga możemy się dostać za 2700 zł oboje, to cena całkowicie do przyjęcia. Mamy więc alternatywę i jeśli w którymś momencie czara rozczarowania Nigerią się przeleje, kupimy te bilety i stąd wyjedziemy. Bo uznaliśmy, że niezależnie od celu i planu chcemy mieć z tej podróży jakąś przyjemność. A podróżowanie po Nigerii z całą pewnością nie jest przyjemne.