Przejazd przez tropikalną dżunglę to miał być czwarty etap wyprawy. Mieliśmy jechać z Duali przez cały Kamerun, później przez Republikę Środkowoafrykańską i Kongo aż do Ugandy. Jak wiecie, te plany okazały się nierealne. Nie to miejsce, nie ten czas. Można było wprawdzie próbować jechać przez Czad, ale tylko teoretycznie ta możliwość była bezpieczniejsza. Okazało się bowiem wkrótce, że północny Kamerun też już nie jest dobrym miejscem dla białasów. Kilka dni po tym, jak wjechaliśmy do Kamerunu (my wjechaliśmy na południu), porwano tam całą rodzinę turystów z Francji i wywieziono do Nigerii.
Niestety wygląda na to, że interwencje w Libii i Mali zdestabilizowały cały region zachodniego Sahelu, który dotąd – w przeciwieństwie do jego wschodniej części – był względnie spokojny. Ta sytuacja zapewne utrzyma się latami i nie przypuszczam, żeby komuś w najbliższym czasie udało się powtórzyć trasy Dominika w Czadzie albo Piotra w RŚA (kto śledzi wyczyny polskich rowerzystów, wie, o kim mowa).
Wszystko miało być inaczej… Mieliśmy popłynąć promem z Calabaru do Limbe, wejść na Mt Cameroun i ruszyć rowerami przez tropikalną Afrykę. A wyszło inaczej.
Po pierwsze dlatego, że po kolejnym tygodniu przedzierania się przez Nigerię (pisałem o tym w poprzednim wpisie) mieliśmy jej tak serdecznie dosyć, że marzyliśmy tylko o opuszczeniu granic tego pięknego kraju. Kluczowe w tym zakresie były bardziej lub mniej oficjalne checkpointy, na które natrafiliśmy gdzieś przed Alok. Udało się nam ostatecznie wybrnąć z tego bez szkody i nawet bez awantury, ale w pewnym momencie byliśmy już przekonani, że będziemy wracać do Abudży w skarpetkach (jeśli nam litościwie zostawią skarpetki). Drugi powód, choć najmniej ważny, to kasa – prom kosztuje przynajmniej 5000 nairów, czyli 100 zł, a przejechanie rowerami – nic 🙂 A po trzecie – i decydujące – spędziliśmy w Abudży tydzień czekając na wizy i teraz zaczyna nam brakować czasu. Musimy opuścić Nigerię najpóźniej we wtorek 14 lutego. Mamy szansę zdążyć dotrzeć do Calabaru w sam raz na prom, który powinien odpływać tego dnia. A jeśli nie odpłynie? Jeśli będzie awaria, pożar, strajk albo jakikolwiek inny problem? Narażamy się na pozostanie w uroczej Nigerii dłużej, niż nam wolno. Użeranie się z tutejszą administracją przekracza moje siły. Nie będę ryzykował. Wyjeżdżamy wcześniej.
W rezultacie wjechaliśmy do Kamerunu w miasteczku Ekok. Po mniej więcej dwóch godzinach formalności wyjazdowych przejechaliśmy stary, brytyjski, stalowy most na granicznej Cross River, poświęciliśmy kolejną godzinę biurokracji kameruńskiej i… wjechaliśmy do dżungli. Droga z Ekok do Mamfe, gdzie zaczyna się asfalt, jest określona w przewodnikach jako całkowicie nieprzejezdna w porze deszczowej, a bardzo trudna – w suchej. Mamy suchą, więc jedziemy. Sama nawierzchnia okazała się jeszcze nie najgorsza, nie odbiegała jakością od tych odcinków nieasfaltowych, które pokonaliśmy niedawno w Nigerii. Tyle że biegnie w górach. Wije się jak wąż i wspina na zbocza. Wspinamy się razem z nią i wijemy przez pięć godzin, licznik kilometrów wskazuje, że zrobiliśmy przez ten czas 12 km, a GPS – że oddaliliśmy się od Ekok o 8 km w linii prostej. Czyli do Mamfe mamy już tylko 60. Miałem cichą nadzieję, że może nam się uda dotrzeć do asfaltu jeszcze tego dnia, którego wyjechaliśmy z Nigerii. Wieczorem zwątpiłem, czy uda się tam dotrzeć w ciągu dwóch kolejnych dni.
Ale jaka by nie była droga, na pewno nie żałuję, że tamtędy pojechaliśmy. Trzeba powiedzieć, że dżungla jest przepiękna. Jeśli ktoś nie widział tropikalnego lasu, nie potrafi sobie tego nawet wyobrazić. Drzewa olbrzymy, wysokie na 50 i więcej metrów. Niektóre proste jak maszty statku, inne powykręcane, niekiedy posplatane ze sobą. W pełni widać je tylko na wzgórzach albo tam, gdzie część lasu została wycięta. Gdzie indziej stanowią po prostu zwartą masę zieleni. Korony tych kolosów wznoszą się wysoko nad głowami i zabierają większość światła. Poniżej jest półmrok, a na poziomie ziemi niemal mrok. Wykroty, gnijące potężne pnie powalonych drzew, na wpół pożarte przez mchy i korniki. Korzenie płożące się po ziemi, liany zwisające z gałęzi i oplatające pnie. Podporowe korzenie opadają równolegle do lian, by sięgnąć ziemi i wgryźć się w nią, dając drzewu dodatkowe oparcie. Zwieszają się, rozdzielając się na końcu na tysiące drobnych nitek i nadają tym królom dżungli wygląd statecznych brodaczy. Skojarzenia z Tolkienowskimi entami są jak najbardziej na miejscu. Wilgoć niesamowita. Z rozczapierzonych gałęzi palm i z liści bez przerwy kapią krople wody. Namiot rozstawiony w takim gąszczu nie wysycha rano, trzeba pamiętać, by go w południe rozłożyć, by przeschnął. Ze wszystkich pięter deszczowego lasu bez przerwy dobiegają głosy ptaków i owadów.
A w nocy ptaki milkną i słychać nieprzerwane brzęczenie milionów cykad. To jest dźwiękowe tło naszych noclegów. Wtóruje im mnóstwo szmerów na powierzchni ziemi. Te wprawiają nas w największe zaniepokojenie. Zdecydowanie staramy się zamknąć w namiocie, gdy tylko zrobi się ciemno. Nie ma tu wprawdzie – nie powinno być – lwów ani hien, ale lampart mógłby się trafić. A przede wszystkim skorpiony, pająki, węże. Od czasu przygody z pytonem staram się po zmroku nie opuszczać bezpiecznego namiotu. Czasem budzimy się w nocy, próbując odgadnąć, co łazi wokół obozu. Świecimy latarką – nic nie widać, nawet oczu. Gasimy – znów słychać kroki, zupełnie jak ludzkie. W takich wypadkach pomaga zatkanie uszu słuchawkami i zaśnięcie przy kolejnym rozdziale „Chłopów”.
Rano znów jazda po gruntowej drodze. Ale im bliżej Mamfe, tym nawierzchnia równiejsza, tym częściej wyjeżdżamy też na utwardzoną już i przygotowaną do wylania asfaltu nową autostradę. Wycięcie w dżungli szerokiego na kilkadziesiąt metrów pasa, przekopanie się przez pagórki i usypanie grobli nad dolinami to nie lada wyzwanie. To rzucona naturze rękawica, wypowiedziana wojna. Niestety nierówna. Potężne maszyny oblężnicze wgryzają się w niepokonane dotąd mury dżungli. Uwijają się przy nich dziesiątki chińskich inżynierów i setki murzyńskich robotników.
Im bliżej Mamfe, tym więcej miast i miasteczek stoi przy drodze. Wyraźnie odróżniają się od tych, które widzieliśmy w Nigerii. Nie wiem, czy to niemiecki, czy angielski wpływ, ale w ogóle nie ma domów z gliny, tylko betonowe; każdy dom ma werandę, wyglądają całkiem schludnie. Są żywopłoty, rabatki z kwiatami przed domami. Staram się doszukać niemieckich wpływów, ale chyba trochę na siłę. Jest piwo „Mutzig”, a w jednej z wiosek ludzie krzyczeli do mnie „Kamarad!”. To urocze, ale mniej niż się spodziewałem. Chociaż w Tanzanii w sumie też się niewiele doszukałem, poza tym że „szkoła” w suahili brzmi „shule”. Ciekawa sprawa to groby przed domami, niektóre bardzo stare, niektóre bardzo ozdobne, z wielkimi figurami zmarłych, zwierząt, których cechy mieli za życia. W całej Zachodniej Afryce groby są przy domach (cmentarze są rzadkością, to wymysł kolonialny), ale tylko tu, w regionie Mamfe widzieliśmy ich tak dużo i takie piękne.
Ludzie bardzo mili. „Z Nigerii jedziecie? Byliście tam na rowerach? I co, strasznie było? Tu jest inaczej, Kamerun jest bardzo przyjazny” – mówią. Na razie rzeczywiście jest fajnie. Tylko jedzenia mniej i mniej urozmaicone. Trzeba się naszukać, by znaleźć ryż z sosem. Czasami nie znajdujemy albo nie chcemy ryzykować i zjadamy lokalne przysmaki, pomarańczowego koloru masę fasolową, bardzo kwaśną meduzę, inną, mniej kwaśną, ale też dość paskudną. Nie przypadły nam do gustu te dania.
Po dwóch dniach jazdy po gruntówkach dotarliśmy wreszcie do asfaltu. Kolejnych kilka dni jechaliśmy po niemal pustych, pięknych i równych chińskich drogach, niektóre odcinki nie były starsze niż dwa lata. Niestety jakość wykonania jak zawsze pozostawia sporo do życzenia. Tym razem nie sam asfalt, ale umocnienia zboczy nad drogą były wykonane fatalnie. Przyjrzeliśmy się im – cienka warstwa betonu ma niby utrzymać te warstwy ziemi? Dopóki jest sucha, może tak. Ale w momencie, w którym nasiąknie porządnie podczas pory deszczowej, wszystko natychmiast pęka. Chyba można to przewidzieć, prawda? Takich miejsc jak to na zdjęciu widzieliśmy kilkanaście.
Droga, chociaż dobra, nie jest łatwa. Wspinamy się na kolejne wzgórza, potem góry, potem przełęcze. Wjeżdżamy na 1000 m n.p.m., osiągając jak dotąd rekordową wysokość podczas tej podróży. Rekord zaraz zostaje pobity: 1200, 1300, 1400 m n.p.m. Nie jest łatwo. Kryzysy nas dopadają, a zdrowie szwankuje, toteż gdy spotkaliśmy trzech Belgów podróżujących po Afryce landcruiserem, skorzystaliśmy z oferty podwózki i przeskoczyliśmy w ten sposób najgorszy podjazd (1900 m n.p.m.). W Bafoussam, pierwszym dużym mieście kameruńskim zatrzymujemy się na dzień i rozkoszujemy dawno nie widzianym przysmakiem – lodami – oraz produkowaną w tym regionie kawą. Miejscowi piją ją – ciekawe – z miodem i cytryną.
Komentarze (0) dodaj komentarz
Najcięższy odcinek (jak dotąd)2013.02.15 15:42
Zacząłem pisać tekst o Abudży, ale nie skończyłem. Podobał mi się i nie chciałem go zamieszczać niedoszlifowanego. Nie wiem, kiedy skończę i czy w ogóle go zamieszczę. Trochę mi się odechciało pisać. Może to przejdzie za jakiś czas, a może nie – zobaczymy. Nie chce mi się też przepuszczać fotek przez ciemnię, nawet bez obrabiania (tak jak to robiłem dotąd, zostawiając obróbkę na po powrocie – będzie sporo roboty). Jeśli gdzieś się zatrzymamy na kilka dni, to może wena wróci, ale na razie jestem zbyt zmęczony, żeby się tym zajmować.
Bo ostatnie dwa tygodnie to był najcięższy (jak dotąd) odcinek naszej podróży. Raz, że była to końcówka Nigerii, wprawdzie o niebo lepsza niż pierwsze dni spędzone w tym uroczym kraju, ale i tak okropna. Dwa, że były to trudne, wymagające drogi. Trasa, którą wyznaczyły Google, była rzeczywiście najkrótsza, ale za to w dużej części pozbawiona asfaltu. Zresztą jeśli czytaliście na bieżąco wpisy z każdego dnia, to zauważyliście sami: „skończył się asfalt – zaczął się asfalt – skończył się asfalt – i tak dalej”. Później mieliśmy dzień odpoczynku, podczas którego niespecjalnie wypoczęliśmy, za to następną nockę spędziliśmy w slumsie – i była to najgorsza noc podczas całego wyjazdu. A później już z górki – bo wreszcie wyjechaliśmy z Nigerii. Ale za to zaczęły się prawdziwe górki i nawet poważne góry, podczas których robiliśmy po 30-40 km dziennie po drogach asfaltowych lub nie, wijących się pośród tropikalnej dżungli. Przepięknie, ale męcząco jak cholera.
Przedwczoraj Łucja przeżyła załamanie nerwowe po tym, jak wepchnęliśmy rowery (oboje, to znaczy we dwoje najpierw jeden rower, potem drugi), po niewykończonej jeszcze drodze pośród budowlanych maszyn, w pyle i upale, na 1000 m n.p.m., po czym okazało się, że to właściwie dopiero początek. Gdyby na tym bezludziu nagle pojawiła się kawiarenka internetowa, chyba z miajsca kupilibyśmy bilety powrotne do domu. Ale kawiarenki nie było, więc trzeba jechać dalej. Niemniej jednak, gdy zatrzymało się przy nas trzech Belgów w terenowej toyocie i zaproponowało podwózkę, skorzystaliśmy z okazji, by przeskoczyć najgorsze góry (zobacz na mapie). Miałem poważne wątpliwości, a następnego ranka moralnego kaca, bo ta podwózka nie była niczym wymuszona (nie to co np. pociąg w Nigerii). Ale spędziliśmy z nimi miłe popołudnie, wieczór i poranek i po raz pierwszy od dawna nie musieliśmy gotować na ognisku. Za to oni po raz pierwszy bodaj od opuszczenia Europy mieli okazję napić się dobrej kawy, którą się z nimi z przyjemnością podzieliliśmy.
Rano zwinęliśmy manatki, zdjęliśmy rowery z dachu i już o własnych siłach przejechaliśmy do Bafoussam, gdzie spędzamy czas odpoczywając, doprowadzając się do ludzkiego wyglądu i grzebiąc w dość wolnym internecie.
Na zakończenie tego tekstu informuję, że w miarę pisania już mi się trochę zachciało i jednak przepuściłem fotki przez lightrooma, więc parę tekstów ze zdjęciami powinno się wkrótce na tej stronie pojawić.
Aktualizacja z godz.: 15:41. Znów mi się odechciało. Chcę stąd uciec!!!