Gromadka ojca Darka

No i wreszcie, po dwutygodniowym przedzieraniu się przez dzicz  docieramy do Yaounde, wymarzonej cywilizacji. Mimo zmęczenia nie planujemy zatrzymywać się tu na dłużej. Dzień, dwa i ruszamy dalej – do Duali. Tam mamy dogadany nocleg u dwojga Amerykanów złapanych na coachsurfingu. Tu w Yaounde jesteśmy natomiast umówieni, że możemy nocować w bibliotece (dzięki afrykańskim znajomościom Zuzy z Lille). Jak to wyjdzie – nie wiemy, trochę się obawiamy, zwłaszcza że do 9 wieczorem siedzą tam ludzie i dopiero potem moglibyśmy się rozłożyć. No, zobaczymy wieczorem.

A tymczasem kierujemy pierwsze kroki do polskiego konsulatu, żeby przedstawić się pani konsul honorowej RP, z którą już od kilku dni jesteśmy w kontakcie. Pani konsul jest dla nas bardzo miła, gościnna i pomocna. Dzięki rozlicznym znajomościom w ciągu 10 minut załatwiła nam nocleg u polskiego księdza prowadzącego w Yaounde sierociniec. Więc nie musimy się już obawiać nocnego napadu książkowych moli w bibliotece. Samochodem jedziemy na południowe przedmieście stolicy, krążymy długo po asfaltowych, a potem bezasflatowych drogach i wjeżdżamy na rozległe podwórze domu św. Dominika.
– Skąd jesteście? A, z Warszawy. My w Poznaniu nie lubimy warszawiaków.
To były chyba pierwsze słowa, któreśmy usłyszeli. Ojciec Darek język ma ostry, a sądy trafne. Polubiliśmy go od razu (mimo że jest z Poznania). Jest jedynym polskim dominikaninem na Czarnym Lądzie. Przez kilkanaście lat był proboszczem w Bertoua na wschodzie Kamerunu, a teraz od dwóch lat prowadzi sierociniec w stolicy (ale dla dzieci z okolic Bertoua). Oto cała gromadka.

Preview

Nazajutrz po kurtuazyjnej wizycie w bibliotece, w której mieliśmy mieszkać (dobrze wyszło z tym sierocińcem), udaliśmy się znów do pani konsul. Przekazała nam nowinę:
– Macie pozdrowienia od konsula z Abudży. I propozycję nie do odrzucenia, żebyście już nie jeździli na rowerach po Kamerunie.
Akurat rozniosła się po świecie wiadomość o porwanych na północy kraju Francuzach. Cała rodzina, siedmioro turystów została schwytana przez terrorystów z Boko Haram i wywieziona do Nigerii. Wygląda na to, że niebezpieczeństwo dotąd ograniczone do północy Mali i Nigerii szybko rozlewa się na cały wschodni Sahel. Chyba udało nam się przemknąć naprawdę w ostatniej chwili. Niedługo skończy się podróżowanie nie tylko po Mali, ale i po Burkinie i Senegalu. Uważamy wprawdzie, że na południu Kamerunu nic nam nie grozi, ale nie możemy pozwolić sobie na zignorowanie ostrzeżenia z ambasady – nie chcemy psuć sobie dobrych relacji.
Postanawiamy nie czekać dłużej, tylko kupić bilety i pryskać do RPA. Wylatujemy w poniedziałek, co oznacza, że mamy jeszcze kilka dni.
– Nie ma problemu, możecie tu siedzieć – powiedział o. Darek – jestem przyzwyczajony do tego, że goście przyjeżdżają na tydzień a zostają trzy miesiące.

A wygląda na to, że ruch w interesie rzeczywiście jest spory. Coraz to zajeżdżają goście z Polski i nie tylko. O. Darkowi w to graj, bo im więcej osób usłyszy o jego małym sierocińcu, tym większe jest prawodpodobieństwo pozyskania jakichś sponsorów. A potrzeby są niemałe, bo właśnie rusza rozbudowa domu. Zamiast kilkunastu wkrótce będzie mieszkało tu sześćdziesięcioro dzieci. Trzeba przyznać, że o. Darek ma głowę do interesów. Czego to on już tu nie robił i nie hodował – rasowe psy obronne, osły, gołębie, co tam jeszcze – zysk przeznacza oczywiście na potrzeby sierocińca. Ma też motory i co raz to ktoś do niego na te motory przyjeżdża.

I tu czas na małą reklamę. Jeśli ktoś z czytających ten blog jest zapalonym motocyklistą lub ma znajomych będących zapalonymi motocyklistami, to niech rozważy kilkutygodniową przejażdżkę po Kamerunie. Wprawdzie w świetle ostatnich wydarzeń politycznych nie jest to już najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem, ale to się przecież zmienia. A Kamerun to przepiękny kraj. Wszystko tu jest – i góry, i morze, i dżungla, i pustynia. „Afryka w miniaturze” – powiada o. Darek. Więc jeśli komuś zamarzyłoby się odkrywanie uroczych i ciekawych zakątków na dwóch kołach (z silnikiem), to może skontaktować się z o. Darkiem i przy okazji dobrej zabawy zrobić coś pożytecznego.Szczegóły tutaj (zdjęcie nie jest moje).

Mieszkaliśmy na obrzeżach miasta i nie czuliśmy wcale wielkiej potrzeby udawania się do centrum, bo w sierocińcu zajęć nam nie brakowało. Łucja godzinami gadała ze starszymi dziewczynami, ja poprzypominałem sobie harcerskie i zuchowe pląsy i zabawy i nauczyłem dzieci. Fajnie było słyszeć, jak nucą sobie pod nosem „Laj luli, laj luli…”. Śpiewają też „Kalinkę”, ale to już nie moja, lecz o. Darka zasługa.

Ostatnie dwa dni spędziłem niestety w łóżku. Malaria znów mnie dopadła, co gorsza, nie ta co zwykle, tylko ta paskudniejsza odmiana, która dominuje tu, w Zachodniej Afryce. Coartem nie zadziałał, trzeba było się przestawić na malarone i chininę i dopiero dzięki tej kombinacji udało się pasożyta wytruć. Ale dwa dni miałem z głowy. No i pakowanie w rezultacie zostało odłożone na ostatnią chwilę, czyli na niedzielny wieczór, kiedy nabrałem dość sił, by zwlec się z łóżka. Przez cały dzień zbierało się na burzę i w końcu przyszła – z nieba lały się wiadra wody, a my niespakowani. Wszystko oczywiście zamokło i nasiąkło, nie wiem, jak się jutro zmieścimy w limicie bagażu. No i będzie cudem, jeśli nie złapią grzyba.

Preview

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *