Gdzie my jesteśmy? To zupełnie inny świat. Niby Afryka, a nie ma śmieci, klepiska, żebraków. Jest przystrzyżona trawa, kwiaty, fontanna, obok wejście do nowoczesnego hotelu. Kolorowe oznaczenia, czyste, nowe samochody. I mnóstwo białych dookoła. Rowery doleciały w całości i zostały sprawnie złożone. Dopytaliśmy o drogę (nie mamy jeszcze mapy) i boczną drogą ruszamy na południowy wschód. Najbliższy nocleg zaklepaliśmy sobie przez Warmshowers w Witbank, ponad sto kilometrów stąd. Będziemy tam za dwa dni. A teraz jest już późne popołudnie, a nie mamy gdzie spać. Ale pamiętam z poprzedniej wyprawy, że znalezienie noclegu nigdy nie było w RPA problemem, więc może i tym razem się uda, pomimo że to przecież obrzeża dużego miasta. Jedziemy na początek do najbliższego supermarketu i robimy zakupy. Zastanawiamy się właśnie co zrobić, gdy podszedł do nas potężny facet w czarnej koszulce.
– Mówicie po polsku? Z Polski jesteście?
I tak poznaliśmy Tomka, który mieszka tu od dwudziestu lat i dobrze mu się żyje. Pierwszą nockę przespaliśmy na podłodze w jego salonie. A rano ruszyliśmy w stronę Witbank. W tym mieście mamy umówiony nocleg – po raz pierwszy skorzystaliśmy z portalu warmshowers, to taki couchsurfing, tylko że dla rowerzystów, jest tam mniej przypadkowych typów (chociaż jak dotąd nie mamy złych doświadczeń z serfowaniem). Po przeczytaniu przewodnika (kupiliśmy Lonely Planet po RPA na naszego kindla, tym razem zdecydowanie nie polecam LP, jest bardzo powierzchowny) postanowiliśmy przed przejechaniem do Mozambiku, odwiedzić tereny położone na zachód od Parku Krugera. Ludzie po drodze mówią, że jest tam przepięknie.
Po początkowym błądzeniu po drogach zamkniętych dla ruchu i przełajowych ścieżkach wśród hektarów kukurydzy, wyjechaliśmy w końcu na drogę, którą sobie upatrzyłem na mapie (mapę dostaliśmy od Tomka, jest w skali 1cm:16km, ale o dziwo dokładne mapy to coś, z czym w RPA jest duży problem). Jedzie się teraz fantastycznie. Wspaniałe asfalty (tak nam się wydaje po Zachodniej Afryce, w rzeczywistości coraz częściej przy drogach ustawia się tablice „potholes”, zamiast je załatać). Wspaniali, grzeczni kierowcy omijają nas z daleka, przepuszczają na skrzyżowaniach. Wyraźnie zresztą widać, że sposób jazdy białych bardzo się różni od tego, jak jeżdżą Murzyni. Kierunki dobrze oznakowane, tyle że trzeba mieć świadomość realiów politycznych w RPA. Tablice „Witbank”, które kierowały nas do celu, w pewnym momencie zniknęły, a zastąpiły je „eMalahleni”. Nowe władze kraju prowadzą politykę „deapartheidyzacji” kraju (z ich punktu widzenia), czyli odcinania się od korzeni (z mojego punktu). Bo jak inaczej nazwać nadawanie nowych, pseudomiejscowych nazw miastom, które przez białych zostały założone i nazwane, a czarni nigdy w nich nie mieszkali? I jeszcze te nazwy są kretyńskie – np. eMalahleni znaczy „miejsce węgla”. Moim zdaniem świadczy to o wybitnie złej woli czarnego rządu, bo nie mam nic przeciwko nadawaniu nowych nazw, jeśli rzeczywiście czują taką potrzebę, ale niech jednocześnie zostawią nazwy stare, które i tak w 99% funkcjonują w społecznej świadomości. Dwujęzyczne tablice – to jakiś kłopot?
Nowa nazwa miasta oczywiście nie jest całkiem znikąd wzięta. Jedziemy przez tereny przemysłowe. Ta część Transvaalu obfituje w bogactwa naturalne. Węgiel, chrom, złoto, platyna. Olbrzymie hałdy ciągną się wzdłuż dróg, nad głowami kilometry linii energetycznych i chmury z kominów elektrowni. Nie jest to może piękne, ale na pewno imponujące. Przyjemna odmiana po zachodnioafrykańskiej dziczy. Dochodzę do wniosku, że zdecydowanie cenię sobie cywilizację i kulturę.
Docieramy do Witbank. Na początku przeżyliśmy ciężkie chwile, które o mało co nie doprowadziły do przedwczesnego zakończenia naszej podróży. Przy wjeździe do miasta wielki supermarket Shoprite. Nie mamy nic do picia, a suszy nas mocno, więc staniemy na chwilę. Wokół ani jednej białej twarzy. Podchodzi do nas wysoki gość i zachęca nas do kupna licznych produktów z jego oferty elektronicznej.
– Mam laptopy, tablety, co tylko chcesz. Nie potrzebujesz? Dlaczego, przecież przyda się. Tanio sprzedają. A to, co to jest? – pokazuje na GPSa i sam sobie odpowiada – Aa, GPS! To może chcesz nowy? Moge ci załatwić („arrange”) takie fajne, z dużym ekranem.
Nie mieliśmy ochoty gadać z namolnym typem, uciekliśmy od niego szybko i ustawiliśmy rowery przy wejściu do sklepu, Łucja weszła do środka, a koleś znowu się pojawił.
– Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? To nie jest bezpieczne miejsce dla białych. Spójrz, wszyscy dookoła chcą cię okraść. To ja cię przed nimi chronię w tej chwili.
Otworzyły mi się oczy. Rzeczywiście, człowiek po lewej stronie wysyłający smsa znajduje się niebezpiecznie blisko torby na mojej kierownicy. Drugi podchodzi do Łucji roweru z tyłu. Przestawiłem rowery bliżej siebie i wyjąłem gaz, żeby był pod ręką – w tym momencie odwróciłem się na moment tyłem do mojego rozmówcy.
– Nie powinieneś tak nosić telefonu – powiedział, wskazując na tylną kieszonkę koszulki. – A co to w ogóle jest? Samsung? Dotykowy ekran, nie?
Łucja wyszła ze środka zniechęcona długimi kolejkami do kasy. W samą porę.
– Bierz rower, spieprzamy stąd – powiedziałem.
– A co się stało?
– Nie pytaj, tylko zabieraj rzeczy i zjeżdżamy.
Koleś jeszcze chciał chyba z nami zamienić kilka słów, ale nie czekaliśmy na niego. Odjechaliśmy i zatrzymaliśmy pierwszy samochód prowadzony przez białasa, by spytać go o drogę do białej części miasta.
Niestety w RPA ani na chwilę nie można zapomnieć, do jakiej rasy się przynależy. Obiecaliśmy sobie, że będziemy dokładniej przyglądać się dzielnicom, przez które przejeżdżamy, albo pytać białych o bezpieczną drogę.
W Witbank spotkaliśmy się z Keeganem, tym gościem z Warmashowers. Super sympatyczny chłopak i w ogóle fajna rodzina. Niestety pogoda nam nie dopisuje. Pierwsze dwa dni w RPA były słoneczne, ale w miarę jak oddalamy się na wschód, warstwa chmur robiła się coraz grubsza. Gdy obudziliśmy się rano, lał deszcz i padało z krótkimi przerwami cały dzień. Mieliśmy zostać u Keegana tylko na jedną noc, ale w rezultacie zostaliśmy dwa, zwłaszcza że o takich luksusach dotąd mogliśmy tylko pomarzyć – standard życia w RPA jest naprawdę wysoki. Po porannej kawie wchodzę po schodach do naszego pokoju, patrzę w lustro zawieszone nad schodami i widzę… zebry! Zaraz za osiedlową uliczką, kilkanaście metrów od domu spokojnie pasie się całe stadko, wyskubując trawy przy którymś tam dołku na polu golfowym. Okazało się, że tuż obok domu zaczyna się rezerwat. Widzieliśmy jeszcze kilka razy zebry (dwa stadka, w tym młode), a poza nimi również gnu i blesboki. Śniadanie z widokiem na zebry – niektórzy płacą za to miliony! Szkoda tylko że biedne muszą moknąć na deszczu.
Prognozy pogody nie są zachęcające, ale trzeciego dnia zbieramy się i ruszamy – wskakujemy na autostradę, a parę kilometrów dalej – na przyzwoitą, choć górzystą boczną drogę. Jedziemy w stronę Graskop, mamy tam zaproszenie na kolejne noclegi, a kanion rzeki Blyde, główna atrakcja północnego RPA (oprócz Parku Krugera), jest bardzo niedaleko. Mamy czasu sporo, chociaż już pojawiają się niespodzianki – polska ambasada powiadomiła nas, że jeśli chcemy jechać do Mozambiku, musimy wcześniej postarać się o wizę, bo od niedawna przestali je wydawać na granicy. Na szczęście nie musimy w tym celu jechać do Pretorii, bo w Nelspruit jest konsulat. To zapewne oznacza dwa dni oczekiwania, ale nie martwimy się tym zanadto, bo szybko sprawdziliśmy, że są w okolicy couchsurferzy gotowi nas ugościć.