Kto czytał moją relację z poprzedniej podróży (albo stosowne rozdziały w książce), ten wie, że podróżowanie rowerem po RPA to prawdziwa przyjemność. Nie dość że jest przepięknie, to jeszcze można liczyć na fantastycznie przyjaznych ludzi. Dla kogoś, kto przyjechał z Polski to jest naprawdę niewyobrażalne, że można kogoś obcego wpuścić do domu, nakarmić, ba! – pozwolić mu u siebie mieszkać przez kilka dni. A jak na razie tylko jedną noc w RPA przespaliśmy pod namiotem. Na wszystkie kolejne zapraszano nas do domów. Fakt, że zwykle szukaliśmy takiej możliwości, bo pogoda nas nie rozpieszcza i nie chcemy ryzykować spłynięcia do oceanu (zaczęły się właśnie jesienne deszcze), więc wieczorami zajeżdżamy na samotne farmy: „-Przepraszam, czy możemy rozbić namiot na pana ziemi? -Dlaczego namiot? Dam wam pokój”. Poza tym jesteśmy naprawdę zmęczeni, bo właśnie zaczęły się prawdziwe góry. Najpierw wyglądało to niegroźnie – ot zwykłe pagórki, ale trzeciego dnia musieliśmy wspiąć się naprawdę wysoko – GPS pokazał ponad 2200 m n.p.m. Oto kilka zdjęć z gór i wykresów wysokości (z 2, 3 i 4 marca).
Nie ma to jak po długiej wspinaczce wziąć ciepły prysznic, a potem wyspać się w wygodnym łóżku. Ale tak się złożyło, że wkrótce po opuszczeniu Witbank musieliśmy wystawić południowoafrykańską gościnność na próbę. Okazało się, że musimy zrobić dłuższą przerwę w podróży. Nie będę wchodził w szczegóły, dość powiedzieć, że nie byłem w stanie już siedzieć na siodełku, a nawet na miękkiej kanapie. Zawiniło zbyt wysoko ustawione po przylocie do Johannesburga siodełko. Dojeżdżając pod wieczór do Lydenburga byłem już zdecydowany, że następnego dnia idę do lekarza. Miasto już widać w dole, jeszcze z 10 km zjazdu i będziemy. W tym momencie z zaparkowanego przy drodze samochodu wyskakuje facet w kapeluszu i krzyczy do nas: „Dokąd jedziecie? Może chcecie przenocować na mojej farmie?”
Okazało się, że Rex i Daleen sami podróżują i lubią towarzystwo podróżników (co nie zawsze idzie w parze). Francois, syn Daleen, gdy tylko usłyszał, że jesteśmy z Polski, przedstawił nam się jako Franio i poinformował nas o swych licznych związkach z Polską (pracując w Anglii miał dużo znajomych Polaków, jego była żona też jest Polką, był w Polsce i bardzo mu się podobało).
Następnego dnia poszedłem do lekarza. Zaordynował kurację i zalecił tygodniowy odpoczynek. Ciekawe, czy gdyby Rex wiedział, że zostaniemy u nich tydzień, też by tak ochoczo wyskoczył z samochodu. Ale teraz robią dobrą minę do złej gry i mówią, że możemy zostać. Umówiliśmy się, że w zamian będziemy im gotować polskie jedzenie. W ciągu następnych kilku dni zrobiliśmy więc pierogi, gołąbki, szarlotkę i kapuśniak (sami zakwasiliśmy kapustę), a Daleen zaprosiła chyba wszystkich znajomych w promieniu 50 km. Sami też byliśmy zapraszani (głównie na południowoafrykańską specjalność, czyli braaia) i coraz bardziej zżywaliśmy się z poznanymi ludźmi.