Pierwsze wrażenia

Za nami pierwsze cztery dni jazdy i pierwszy pokonany odcinek. Przed wyjazdem z Mandalaj zwiedziliśmy jeszcze jego dwie główne atrakcje i jedyne, na które trzeba było wykupić bilety: pałac i świątynię, która kiedyś w nim stała. Pałac znajduje się pośrodku ogromnego terenu pośrodku miasta, oddzielonego od niego fosą i zajmowanego przez wojsko. To „Stare Miasto” znajdziecie na zdjęciu,  które zamieściliśmy w poprzednim wpisie. W czasie IIWŚ było celem nalotów, a że zabudowa była w większości drewniana, zostało gruntownie zniszczone. Dziś mało kto ma tam wstęp, a miasto rozwinęło się wokół tego terenu, który z góry wygląda jak olbrzymi park. Turyści mogą zwiedzać pałac odbudowany (dość luźna rekonstrukcja ponoć) w latach 90. W porównaniu z pałacem w Bangkoku jest to słabizna, ale zobaczyć warto. Jedyną budowla ocalałą z pożogi jest przepiękna tekowa świątynia stanowiąca niegdyś cześć pałacu. Ale ze umarł w niej pewien król, a jego następca źle znosił obecność ducha, kazał ją na początku XX wieku przenieść poza mury. Dlatego ocalala. Jest to naprawdę rzecz przepiękna i jeśli cała reszta pałacu też tak wyglądała, to ludzkość poniosła naprawdę wielką stratę.

Koło pierwszej wyruszyliśmy z Mandalaj, kierując się najpierw do Amarapury, gdzie znajduje sięnajdłuższy na świecie tekowy most (zawsze znajdzie się jakieś „naj „, nie?). Jest to turystyczna megamasakra. Tłumy walą po wąskim moście bez barierek w jedną i drugą stronę. Doszliśmy do połowy i uciekliśmy. Jeszcze kawałek drogi dzielił nas od miasta Sagaing, do którego dojechaliśmy w zachodzącym słońcu przez piękny most na Irrawady. Musieliśmy poszukać hotelu, bo w Birmie spanie u ludzi jest zakazane, a na dziko tym bardziej. Oczywiście nie zamierzamy się tym jakoś bardzo przejmować, ale w mieście to jednak trudne. Hotel okazał się niesamowitą norą. Spaliśmy już w takich nieraz, choćby w Afryce, i nawet je wspominamy z rozrzewnieniem, ale żaden z tamtych nie kosztował 20 dolarów!

Rano znaleźliśmy uroczą garkuchnię godną Afryki i zjedliśmy poranną porcję ryżu. O tych przydrożnych restauracjach, w których się żywimy, jeszcze napiszemy. Potem zwiedzanie. Sagaing słynie ze świątyń rozsianych po wzgórzach nad rzeką na północ od miasta. Wdrapaliśmy się do jednej, popodziwialiśmy widoki i uznaliśmy, że nie ma potrzeby wchodzić na kolejne wzgórza. W gruncie rzeczy te wszystkie świątynie są dość podobne.

Wreszcie ruszamy w prawdziwą drogę, bo dotąd to było raczej przebijanie się przez przedmieścia.Wyjeżdżamy ruchliwa drogą w stronę Bagan, po prawej stronie Irrawady. Jest koszmarnie. Ruch duży, sporo ciężarówek i autobusów, i busików obwieszonych ludźmi i bagażami, a najgorsze są tysiące motorów. Smrodzą okrutnie, smog w Wwie to pikuś. Ale jeżdżą bardzo bezpiecznie. Trąbią wprawdzie, ale nikt się nie wpycha, nie wyprzedza na siłę. Pod tym względem zupełnie inna jakość jazdy niż w Afryce. Pod każdym innym bardzo podobna.

Upał jest spory, nie wiem ile dokładnie, pewnie za 35, ponoć zwykle jest chłodniej o tej porze roku. Ale nie przeszkadza nam to za bardzo. Gdy się jedzie, wiatr chłodzi. Ale zatrzymać się wsłońcu, to pali mocno. Zjeżdżamy w mniejsze drogi. Wprawdzie może być trochę dalej niż główną, ale na pewno dużo przyjemniej. A po cichu liczymy, że znajdziemy jakąś łódkę i przepłyniemy rzekę, zamiast się cofać do mostu. Wtedy będzie nawet krócej. Na kilka km przed rzeką zlapalismy ogona – policjant jechał za nami na motorku, przed miejscowością zawracal, a po chwili przejmował nas następny. Postanowiliśmy ich wykorzystać. Gdy dojechaliśmy do rzeki, to właśnie policję spytalismy o możliwość przepłynięcia. Oczywiście wszystko na migi plus rozmówki birmańskie, bez których nie wiem, co byśmy tu zrobili. Panowie zabrali nas policyjną łodzią na drugą stronę. Proponowaliśmy pieniądze, ale nie chcieli. Ludzie są tu naprawdę mili, a policja ma ewidentnie prikaz, że ma pomagać turystom.

Zaliczamy pierwsze noclegi na dziko. Gdy nikogo nie ma na drodze, zjeżdżamy w boczną drogę i dobrze się bunkrujemy. Trzeba naprawdę się schować, bo za drugim razem ktoś nas widział i już po zmierzchu przyszli nas szukać. Ale nie znaleźli 🙂 Podobno nie jest to duży problem -mówił nam spotkany Anglik-ale odwożą do najbliższego hotelu. Trzeba za niego zapłacić (a hotele drogie), no i cały kłopot ze zwijaniem obozu, a tego byśmy woleli Baśce oszczędzić.

Dojechaliśmy do Bagan. O tym już w kolejnym wpisie za kilka dni. Czasu na pisanie mało, a o internet na wsi trudno, więc nie wiem, kiedy to nastąpi. Na razie nie możemy też wrzucać fotek, bo transfer slabiutki. Ale w razie czego nadrobimy po powrocie.

Ps.SMS-y jednak do nas dochodzą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *