Sześć godzin w pralce

Thazi to maleńka mieścina w centralnej części Birmy, położona w cieniu dużo większej Miktili. Taka dość długa ulicówka z posterunkiem policji, tagiem, kilkoma sklepami i garkuchniami oraz trzema hotelami dla obcokrajowców. Bo Thazi jest węzłową stacją kolejową. Przyjeżdżają tu pociągi z pd. (Rangunu) i polnocy (Mandalaj), zachodu (Miktila) i wschodu (góry). Nas interesuje ten ostatni kierunek. Nie bardzo mamy czas i siły, i ochotę wspinać się po krętych drogach pośród ciężarówek. Postanowiliśmy wyjechać na górę pociągiem i potem zmierzyć się z grawitacją już na miejscu. Z Thazi do Kalaw jadą dwa pociągi: o 5 i o 7 rano. Podobno późniejszy jest szybszy, docierają na miejsce w krótkim odstępie czasu,  a kosztują tyle samo: 1800 kyatów czyli ok. 6 zł. O tym drugim pociągu dowiedzieliśmy się dopiero na miejscu, a już wcześniej zaplanowaliśmy, że noc spędzimy w hotelu, żeby nie musieć się pakować po nocy. Dobrze wyszło, bo całą noc lał deszcz. Zbieralo się na niego od dwóch dni i w końcu lunął, chociaż jak mówią miejscowi, to nietypowe o tej porze roku. Wstajemy jak zawsze przed świtem i po drodze, na której dziury zamieniły się w kałuże, jedziemy na stację.

Żeby kupić bilet, trzeba być na pół godziny przed dojazdem. Z rowerami kazali być jeszcze kwadrans wcześniej.  Dzięki temu mieliśmy niepowtarzalną okazję przyjrzeć się przez ponad godzinę życiu dworca. Na peronach (są dwa) pokotem rozłożeni ludzie. Całe rodziny leżą pośród paczek i tobołków na swoich matach, otulone kocami, kurtkami i czym się da. Pomiędzy nimi dwie pełnowymiarowe  garkuchnie i ze trzy pomniejsze stragany z ryżem lub bananami. Na peronie czekają też grupki białasów, zawiazują się znajomości. Część z nich przetrwa kilka dni; z nowo poznanymi ludźmi pójdą na trekking w góry; w grupie zawsze to trochę taniej. 

Wreszcie wjeżdża pociąg,spóźniony już na starcie o 40 minut.  Wsiadanie poszło sprawnie, za to załadunek rowerów fatalnie. Pomimo że są dwa wagony bagażowe, to na miejscu nie ma nikogo, kto by je otworzył. Więc po co kazali być 45 minut przed odjazdem? Typowe. Biegam od jednego do drugiego kolejarza, wszyscy tępo na mnie patrzą i żaden nic nie robi. Peron pustoszeje, lokomotywa ryczy, żeby się pospieszyć, a ja stoję przed wagonem z dwoma rowerami i przyczepą. Na szczęście byliśmy już kiedyś w takiej sytuacji i wiem, że trzeba huknąć. Przełamać jakoś tę bezmyślną niemoc. No i zadziałało. Wagon został otwarty, rowery zapakowane. Ja zasiadłem na moim miejscu i ruszamy.

Jedziemy w jednym  z wagonów upper class. Razem z całą resztą białasów i nielicznymi lokalsami. Fotele duże i wygodne, rozkładają się, a ściślej – są już rozłożone i nie dają się złożyć. Telepią się i ruszają, każdy z osobna na swój własny sposób. Przez otwarte okna wieje przyjemny wiatr i tylko trzeba uważać, wystawiając głowę, żeby nie oberwać gałęzią. Pociąg z początku pędzi 40 km/h przez rowninę, ale gdy wjeżdża w góry, zwalnia do 20,  a potem miejscami nawet do 6-10. Wagony kołyszą się na wąskich (1000 mm, brytyjski rozstaw kolonialny) i krzywych, nieremontowanych torach. Każdy wagon wychyla się tak bardzo, że już, już wydaje się, że się przewróci. Chyba tylko to, że są zczepione, zapobiega wywrotce. Tory wiją się, a w niektórych miejscach, gdzie nie zmieścił się łuk, robią zawrotkę, takie „zet”. Pociąg dojeżdża do końca toru, cofa na inny, po czym znowu zmienia kierunek. Wrzucę potem zrzuty z GPSa, żeby to zobrazować. Widoki przepiękne byłyby, gdyby nie to że deszcz nadal pada, i mgła, i chmury. Ale wyżej trochę się przeciera i wtedy jest niesamowicie: góry, skały,  na górze dżungla, na dole pola bananowców i ryżu i pasą się bawoły z rozlozystymi rogami (rozstaw zdecydowanie szerszy niż torów kolejowych). Zamiast obiecanych pięciu podróż trwa ponad sześć godzin. Pokonujemy w tym czasie niecałe 100 km w poziomie i nieco ponad km w pionie. Zaoszczędziliśmy nieco sił na wspinaczce. Niestety deszcz nadal pada, a poza tym przez te opóźnienia straciliśmy sporo czasu, więc do wieczora na tyle niedługo, że zostajemy w hotelu. Poznajemy dwóch nadzwyczaj miłych Francuzów i wraz z poznanym w pociągu Irlandczykiem z Nowej Zelandii przez cały wieczór spożywamy lokalne produkty monopolowe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *