Ach, te wszystkie relacje na stronach i blogach… Te uduchowione opisy i zachwyty… Jakie to cudowne miejsce, jedyne w swoim rodzaju, nieskażone jeszcze masową turystyką. Jakie wschody słońca. A zachody jeszcze piękniejsze. Ci rybacy wiosłujący nogami. Te kobiety z długimi szyjami. I jeszcze te tkające płótno z lotusowych włókien jak przed stuleciami. Wszystko to prawda, ale może 10 lat temu. Dziś jezioro Inle upodobniło się do setek innych podobnych rezerwatów czy, jak kto woli, skansenów na świecie, a zwłaszcza w trzecim świecie. Etiopia, Burkina, Tajlandia… Niestety żyjemy w dobie masowej turystyki i musimy się z tym pogodzić. W przypadku jeziora Inle może jeszcze nie jest aż tak masowo, głównie ze względu na skalę samego akwenu, ale niestety lada moment będzie trudno zrobić zdjęcie rybaka zarzucającego sieć tak, by w kadrze nie znalazły się cztery inne łodzie z białasami. A i sami rybacy zaczną pobierać wynagrodzenie od ministra turystyki, bo ryby zostaną zjedzone przez tłumy turystów lub wyniszczone śrubami łódek i smarami wylewającymi się z silników. Będą stali w swoich czółnach, udawali, że wiosłują i że rzucają sieci, tak jak już teraz panie z plemienia Kayan, które wydłużają swe szyje wciskając je od młodości w metalowe obręcze, udają, że mieszkają nad jeziorem i że pracują w jednym z domków na palach. Trzy panie- jedna starsza i dwie całkiem młode będą oglądane w domach przez rodziny ciekawe wrażeń z wakacji i na pokazach podróżniczych w Nowej Zelandii, Niemczech, Chinach i Polsce. Wszędzie te same. Ciekawscy będą słuchać opowieści, jak Kayanki żyją w górach w pobliżu jeziora, jak zakładają te obręcze, żeby ich wrogowie nie porywali albo żeby po prostu wydawać się piękniejsze,jak to nie mogą ich zdejmować, bo sztucznie wydłużone szyje tego nie wytrzymają (sam.widziałem, jak jedna zdjęła obręcze). I to wszystko zilustrują te trzy panie siedzące nad miską na napiwki (na zdjęciach niewidoczna) na ławeczce przed chatką na palach przerobioną na sklep z pamiątkami dla turystów.
W następnej chatce panie tkają na starych krosnach jak w skansenie w Olsztynku albo Sanoku. Ktoś chętnie opowiada o różnych rodzajach włókna: bawełnie, jedwabiu, lotosu. Po czym prowadzi do sklepu, w którym leżą ułożone w warstwy chustki takie i owakie. Te z jedwabiu za 60$, te z lotosu za 250. Trudno mi uwierzyć, że są faktycznie tkane w sąsiedniej izbie, skoro podobne można kupić na targu w Nyaung Shwe za dużo niższą cenę, a może także w India-shopach w Polsce.
Ciągle jeszcze na jeziorze Inle toczy się prawdziwe życie. Ale turyści raczej go nie widzą, bo łodzie płyną tam, gdzie pokierują nimi sternicy. A ci dostają swoją dolę od każdego zakupionego wachlarza z czerpanego papieru (10$, podczas gdy w Kalaw zapłaciliśmy 1$), pierścionka, figurki czy chusteczki. Więc wożą turystów od knajpy do knajpy i od sklepu do sklepu. A życie wiosek na palach toczy się gdzieś obok. Z czasem kolejne chatki zostaną zamienione w sklepy i pokazowe warsztaty, a prawdziwe życie zniknie z jeziora razem z rybami.
Takie myśli nam się plątały po głowach, gdy bez większej ochoty zdecydowaliśmy się mimo wszystko wziąć udział w tym spektaklu nazywanym jedną z głównych atrakcji turystycznych Birmy. Jaka szkoda, że nie było nam dane trafić tu 10 lat temu, kiedy powstawały pierwsze relacje na blogach i w książkach podróżniczych. Coraz mniej takich prawdziwych miejsc na świecie. Jak do nich trafić?