Rangun – co za nazwa! Ile skojarzeń niesie. Niestety w większości śmierdzących na kilometr kolonializmem, ale wszyscy czytelnicy tego bloga wiedzą, że do czasów kolonialnych mam stosunek dwojaki – potępiam, ale jednak też trochę podziwiam. Mit odkrywania i podbijanianajodleglejszych kawałków świata w imię pięknych idei to przeniesienie do XIX wieku etosu rycerskiego. Dzielność, odwaga, przygoda. Wszystko napędzane ideami, które Livingstone określił jako trzy „C”: civilisation, christianity, commerce. A że w rezultacie były to trzy „W” – wyzysk, wyzysk i wyzysk – to już inna sprawa. Cóż, praktyka średniowiecznego etosu też nie była biała jak śnieg. Także mimo świadomości czarnych stron podziwiam tych donkichotów ery pary i stali, którzy porzucali swoje wiejskie posiadłości w Albionie lub Galii i gnani tym, co i dziś jeszcze gna pewien typ ludzi, wyruszali w nieznane. Uwieczniali swoje przygody na pierwszych fotografiach, w gazetach, pamiętnikach. Inni pisali książki opisujące ich prawdziwe lub zmyślone historie. Właśnie: czy pamiętacie, że jeden z parowców, którym podróżował Fileas Fogg w czasie swej 80-dniowej eskapady nazywał się „Rangoon”?
No to wracamy do birmańskiej stolicy. Obecnie nazywa się oficjalnie Yangon – różnica wynika z tego, o czym już gdzieś wcześniej pisałem, czyli złego słuchu Anglików lub błędnej wymowy ich lokalnych przewodników. Dotarliśmy do miasta autobusem. Podróż z Loikaw, stolicy stanu Kayah, miała trwać 9 godzin; trwała z 11.
(wnętrze autobusu)
Doturlaliśmy się na dworzec autobusowy w Rangunie koło 7 rano. Dworzec oczywiście – to chyba reguła w Azji – leży na obrzeżach miasta, więc trzeba jeszcze przedrzeć się w porannych korkach przez przedmieścia dalsze i bliższe, by dotrzeć do centrum. Na szczęście tak się złożyło, że nasza gospodyni in spe (korespondowaliśmy od paru dni przez stronę couchsurfing) zaniemogła nieco z powodu choroby filipińskiej i postanowiła nie iść do pracy. Nie musieliśmy więc aż tak bardzo się spieszyć. Porzuciliśmy próbę jechania do centrum główną, niesamowicie zatłoczoną arterią. W Birmie podział na pasy ruchu jest mocno umowny (o ile przypadkiem w ogóle zostały na jezdni namalowane), samochody stoją jak chcą i próbują się wciskać w każdą wolną szczelinę, więc nie da się, jak w innych częściach świata” jechać w miarę płynnie pomiędzy dwoma rzędami stojących samochodów. Rower w birmańskim korku ma stosunkowo niewielką przewagę nad samochodami. A już zwłaszcza rower z sakwami i przyczepką. O smrodzie spalin już pisałem. W każdym razie uznaliśmy, że nie ma co tracić czasu i wdychać smrodu i wybraliśmy drogę bocznymi uliczkami prowadzącymi przez, hmmm, gorsze dzielnice. Nie odbiegały mocno od tych wiosek, przez które dotąd jeździliśmy, tyle tylko, że ulica była wylana asfaltem. Gdyby nie dobra mapa na GPSie, nie poszłoby tak łatwo w plątaninie uliczek.
Nasza gospodyni jest Hinduską z Madrasu (Chennai – poprawia mnie. – Ech, znów wyłazi kolonializm). Z najwyższej kasty, więc może sobie pozwolić na szlajanie się po świecie i naprawianie go. Pracując dla różnych organizacji pozarządowych, mieszkała kilka lat w Addis Abebie, potem w Omanie, skąd ją ewakuowano w związku z zagrożeniem wojną, potem jeszcze gdzieś tam, teraz w Birmie. Ma wielki dom… Nie, moment. Dom ma salon, kuchnię i na górze trzy obszerne sypialnie. Jak na moje standardy i potrzeby jest wielki. Ale stoi w otoczeniu, w którym sprawia wrażenie maleńkiej chatynki. Wszędzie dookoła olbrzymie pałace, godne milionerów z polskiej toplisty. Po kilka pięter, architektura w stylu późne rokokoko: kolumienki, gzymsy, tympanony, spadziste dachy. Przypomniała nam się od razu Abudża i domy naftowych bonzów oraz wzbogaconych na państwowych apanażach parlamentarzystów i kumpli prezydenta (gdzie myśmy o tym pisali…? chciałem wstawić link, ale nie mogę znaleźć). Różnica jest taka, że w Abudży normalnych mieszkańców nie było wcale – sami bogole – a tu jednak zaraz za murem stoją slumsowate osiedla, gdzie na takiej samej powierzchni, co jedna bogata willa, mieszka przynajmniej kilkadziesiąt osób wraz z dziećmi, kotami, psami, kaczkami i kurami. Wszystkie wielkie domy otoczone podwójnymi zwojami drutu kolczastego, ale mimo to, nawet wychodząc poza obręb murów, czujemy się bezpiecznie. Przecież to ci sami Birmańczycy, którzy od trzech tygodni są dla nas tacy mili i gościnni.
Zamierzamy tu zostać dwie noce, może trzy. Sri nie ma nic przeciwko – ma duży dom, to chętnie przyjmuje gości – wyjaśnia. Faktycznie – w ubiegłym tygodniu miała jakiegoś Holendra na rowerze, teraz w drzwiach minęliśmy się z Włochem z Neapolu. Ruch w interesie spory. A ona chyba tym się trochę karmi, bo inaczej umarłaby tu z nudów. Pogadaliśmy trochę, zdrzemnęliśmy się, zrobiliśmy pranie i ruszamy do miasta.
Główna atrakcja i zarazem najświętsze miejsce w całym kraju to Shwedagon Paya. Olbrzymia świątynia, której stumetrową stupę widać ze wszystkich części miasta. Leży na wzgórzu, otoczona setkami mniejszych świątynek w różnych stylach. Nie będąc znawcami buddyzmu, nie potrafimy opowiedzieć o nich ze szczegółami. W każdym razie są niezwykle malownicze i różnorodne. Codziennie przybywa tu tłum ludzi nie tylko turystów (takiego ich nagromadzenia w jednym miejscu jeszcześmy w Birmie nie widzieli), ale i lokalnych, którzy przychodzą tu się modlić. Tyle że w przeciwieństwie do białasów nie muszą płacić 8000 kyatów za wjazd. Dużą radość sprawia nam naśladowanie buddystów, którzy na położonych dookoła wielkiej stupy ołtarzach oddają cześć dniowi tygodnia, w którym się urodzili. Takich ołtarzyków jest… osiem. Środa rano jest traktowana jako osobny dzień tygodnia, ponieważ wtedy urodził się Budda. I Basia – więc pozwoliliśmy jej na dłuższą zabawę przy odpowiednim ołtarzyku. Największą atrakcją było nabieranie wody z małego baseniku i polewanie figurki Buddy. Basiaczek się przy tym oczywiście zmoczył od stóp do głów, ale co tam, przecież jest ponad 30 stopni – nic jej nie będzie, a radość wielka. Drugą atrakcją były kraniki z pitną wodą z przyczepionymi kubeczkami, od których Basi nie dało się oderwać. Trzecią – birmański chłopiec, nieco od niej starszy, z którym przez dłuższy czas urządzali sobie gonitwy na jednym z dziedzińców. W ogóle muszę powiedzieć, że świątynie są w Birmie chyba najfajniejszymi miejscami dla małego dziecka, bo raz, że są czyste i dziecko może bez problemu biegać boso po ziemi, a dwa, że są to bodaj jedyne miejsca pozbawione ruchu samochodów i motocykli, więc nie trzeba dziecka bez przerwy pilnować z obawy, że zaraz pod coś wpadnie. Coś jeszcze o świątyni? Może taka ciekawostka, że w ozdobnym parasolu na szczycie stupy jest złocony baldachim inkrustowany 4531 diamentami, z których największy ma 72 karaty. Resztę może niech opowiedzą zdjęcia.
Następny dzień poświęciliśmy na downtown, czyli odkrywanie kolonialnej architektury Rangunu. I muszę powiedzieć, że jest to klasa. Piękne budynki są niestety tak strasznie zniszczone, że przykro patrzeć. Część gmachów zamknięta na głucho. Część jest jakoś tam wykorzystywana na potrzeby administracji. Niektórych pilnują ochroniarze, nie pozwalają zrobić zdjęcia, ale dlaczego, skoro widać, że w środku nic się nie dzieje? Hotel Strand dawno zapomniał czasy świetności. Poczta główna prosi się o remont. Za to przepiękny dawny dom towarowy koło ratusza odpicowano na siedzibę banku. Ale to wyjątek. Na większości stuletnich budynków ściany zdobione w stylu art deco pokrywa gruba warstwa brudu. Z gzymsów wyrastają liany i krzaki, na dachach drzewa. Przyroda wdziera się w każdą najmniejszą szczelinę.
Dobry przykład oby tak dalej.