Najgorszy okres roku, czyli koniec listopada i grudzień udało nam się jakoś przetrwać dzięki wypadowi do Birmy. Ale, że do wiosny jeszcze daleko, trzeba się było trochę dogrzać. Tania linia przyszła z pomocą, rzucając względnie niedrogie bilety (Boszzzz, jak to się zmienia – kiedyś tanie bilety to było 50 zeta t/p, teraz nawet 200 podpada jeszcze pod tę kategorię). Mogę się już przyznać, że kupiły mi się te bilety jeszcze przed wyjazdem do Birmy, ale bałem się przyznać i dopiero niedawno Łucji powiedziałem.
Kot zostaje w domu i Baśka tym razem zostaje z kotem. Jedziemy SAMI. To pierwszy taki wyjazd od dwóch lat – oczywiście wyjeżdżaliśmy w międzyczasie bez Bani, ale zawsze z kimś jeszcze albo w odwiedziny do kogoś. A teraz trzy dni tylko we dwoje. Przyda nam się odpoczynek, bo zrobiła się taka męcząca i nieznośna ostatnio. Troszkę się po tej Birmie zbiesiła i naprawdę mieliśmy jej dość.
Łucja tradycyjnie do ostatniej chwili nie chciała wyjeżdżać, ale to nic nadzwyczajnego i już się powoli przestaję tym przejmować. W każdym razie w piątek po pracy biegiem (bo mi się trochę godzina odlotu pomyliła) na stację Śródmieście, potem przesiadka na Wschodniej (tu w ostatniej chwili dobiega Łucja), kolejna przesiadka w Legionowie (uroczo), potem – na autobus – w Modlinie – i już jesteśmy na lotnisku. Uff, jeszcze 10 minut zapasu, czyli luz był. W strugach deszczu wchodzimy do samolotu i… niech mi ktoś jeszcze raz powie, że w rajanerze jest mało miejsca na nogi…
Hotelik przy samym dworcu Larissa, pokój z widokiem na tory i perony – czego chcieć więcej. Rano wita nas przebłękitne niebo po sam horyzont. Pięknie. Łucja przekonana, że warto było się ruszyć z domu.
Mieszkamy stosunkowo niedaleko od wszystkich starożytności i atrakcji, może pół godziny spaceru, więc postanawiamy nie korzystać z metra tylko z nóg i dla zasady żadną ulicą nie chodzić dwa razy, co przy gęstej siatce równoległych uliczek nie jest wAtenach niczym trudnym. Szwendanie się po takich zakamarkach daje też okazję do zobaczenia „prawdziwego” miasta. I muszę powiedzieć, że znacząco odbiega ono od odpicowanej części turystycznej. Widać, że się kryzys po Grekach przejechał walcem i nic nie zapowiada, by miał się skończyć. Jeśli ktoś pamięta kawiarenki pełne ludzi – zwłaszcza starszych facetów gapiących się w telewizor i sączących ouzo – to zapraszamy do Turcji. W Atenach takie obrazki to teraz rzadkość. Mnóstwo kawiarni, sklepów, barów i innych lokali się pozamykało. Na niektórych ulicach są całe ciągi pustych witryn – „do wynajęcia” albo po prostu bez słowa zamkniętych na głucho. W tych kawiarniach, które siłą bezwładu się utrzymały, siedzi najwyżej po kilka osób. Cisza. Pustka. Apatia. Mnóstwo pustych domów. Niektóre na pół zrujnowane, inne tylko opuszczone. Niektóre przepiękne, zabytkowe; niszczeją. Szacują, że w Grecji jedna trzecia wszystkich domów stoi pusta. Ściany zasmarowane przez grafficiarzy. Ale jak! Tak pomazanego miasta jeszcze nie widziałem. Nikt o nic nie dba. Sektor publiczny oszczędza, na czym się da – parki zapuszczone, place niesprzątane. Nawet, wydawałoby się, reprezentacyjne miejsca, jak plac przed muzeum archeologicznym są koszmarnie zaniedbane. Spomiędzy popękanych płyt chodnikowych wyrastają chwasty. Fontanny nie działają. Straszą klomby wyschniętych róż.
Interesująca była wizyta w dużym carrefourze niedaleko naszego hotelu. O ile małe sklepiki jako tako prosperują, również te sieciowe, to najwyraźniej supermarkety sobie nie radzą w ogóle. W sklepie niemal nie ma ludzi. Towary na półkach poukładane w jednym rzędzie, tak żeby wydawało się, że półki pełne, a w rzeczywistości prawie pusto. Ceny skądinąd bardzo wysokie. Wprawdzie ceny w supermarketach były w Grecji zawsze wyższe niż na sukach, ale w kraju pomarańczy najtańszy sok za półtora ojro to lekka przesada. We Francji czy u Szwabów można kupić za kilkadziesiąt centymów. To samo się tyczy wina. No i najciekawsza obserwacja supermarketowa: mnóstwo towarów, nawet tych całkiem niedrogich (sardynki w puszce) jest zapakowanych w plastikowe pudełka, takie co piszczą, gdy ktoś je próbuje ukraść (zdjęcia nieostre, bo ukradkiem robione). Chyba nic nie może lepiej uświadomić obcokrajowcom siły tego kryzysu.
Teraz zostawiamy smutne tematy kryzysowe i przenosimy się pod Akropol, na Plakę. Zwykle ta dzielnica kojarzy się z restauracjami i tłumami turystów, ale wystarczy wejść dwie uliczki wyżej, pod samą skałę, by znaleźć się w innym świecie. Klimaty jak z greckich wysp, a nie z wielkiego miasta. Białe domeczki, a między nimi niewiele większe kamienne kościoły. Doniczki z roślinami, drzewka oliwne, winorośle, a pomiędzy tym wszystkim pałętają się dziesiątki kotów. Być może piszą o tym w każdym przewodniku, ale my tym razem nie zwiedzamy planowo. Przewodnik leży w torbie, a my się włóczymy bez celu, odkrywając miasto na własną rękę. Pewnie gdyby to był pierwszy raz w Atenach, to bym się bardziej spinał, ale już byłem kilka razy, więc się nie mam do czego spieszyć. W lutowym słońcu uliczki górnej Plaki to idealne miejsce na łikendowy relaks. Jest tak ciepło, że można chodzić z krótkim rękawem. Dodajmy do tego pyszne oliwki i fetę popijane winem na Pnyksie z widokiem na Akropol – tego nam było potrzeba. Chociaż muszę przyznać, że procesji panatenajskiej wstępującej na Akropol tym razem nie udało mi się zobaczyć – jednak metaksa pita w tym samym miejscu z Krisem i Czajką była pod tym względem znacznie skuteczniejsza.
Oczywiście odwiedzamy też trochę zabytków. W sumie nawet wyszło tego całkiem dużo jak na trzy dni – wszystkie najważniejsze starożytności żeśmy zobaczyli. Godne polecenia jest nowe (ukończone tuż przed kryzysem), piękne muzeum Akropolu u stóp wzgórza, do którego przeniesiono oryginały rzeźb dotąd pokazywane w ciasnocie starego muzeum na górze. Mieli Grecy dużo czasu na przemyślenie koncepcji muzeum, bo przymierzali się do niej od 1976 roku, kiedy ogłoszono pierwszy konkurs na nowy budynek, powtarzany potem trzykrotnie. Prawdziwie grecka organizacja. Ale gdy w końcu muzeum stanęło, naprawdę robi wrażenie. Nowoczesna architektura, z rozmachem i dobrym gustem. Przenoszenie eksponatów ze wzgórza zajęło cztery miesiące. Całe najwyższe piętro jest poświęcone Partenonowi i ma kłuć w oczy Anglików, żeby wreszcie oddali marmury Elgina.
I jeszcze kilka fotek z samego Akropolu, agory greckiej i rzymskiej, świątyni Zeusa i Kerameikos. Zwłaszcza to ostatnie miejsce, gdzie odsłonięto fragment murów miejskich, bram i starożytnego cmentarza, jest interesujące, bo chociaż leży niemal w centrum miasta, o dwa kroki od Agory, to gości niewielu zwiedzających i pozwala się mile zrelaksować.
Koniec łikendu. Wracamy do Polski. Do wiosny jeszcze dwa miesiące.