Z podróżowaniem jest tak, że albo trzeba mieć czas, albo pieniądze. Oczywiście zdarzają się wyjątki, kiedy trafi się idealne bilety w najdogodniejszym terminie za śmieszne pieniądze, ale to rzadkość. Zazwyczaj trzeba się nieźle nagimnastykować i nagłowić, jeśli chce się gdzieś dojechać za rozsądne pieniądze.Szukanie tanich biletów to temat na książkę, a nie na wpis na blogu. Zresztą takie książki są i warto je przeczytać. Nie dają gotowych rozwiązań tylko narzędzia i tylko znajomość siatki połączeń linii lotniczych, umiejętność łączenia różnych środków transportu i w ogóle pewna elastyczność w planowaniu podróży (w czasie i przestrzeni) – krótko mówiąc, doświadczenie – daje możliwość taniego podróżowania.
Ja to traktuję trochę jak wyzwanie. Może jest też w tym jakiś element skąpstwa, ale przede wszystkim to sport – dostać się w jakieś miejsce tak tanio, jak tylko się da. Zostało mi na pewno ze studiów, kiedy każdy grosz się liczył, z czasów harcerskich, kiedy od tego, jak tanio zorganizuję wyjazd zależało, ile dzieciaków będzie mogło na niego pojechać, a potem – z naszych pierwszych wyjazdów rowerowych. Dziś trudno uwierzyć, że na miesięczną podróż z Konstantynopola do Aten mieliśmy w 1999 roku po ok. 100 dolarów na łebka. Później w czasie podróży przez Afrykę wydawaliśmy ok. 500 zł na miesiąc, wliczając wizy i wstępy do (nielicznych) atrakcji turystycznych. Wyprawy rowerowe są naprawdę tanie; najdroższe jest zawsze dotarcie na miejsce.
Tym razem wyzwanie było szczególnie duże, bo do Maroka można dotrzeć stosunkowo tanio, ale, po pierwsze nie w długi łikend, a po drugie, nie z rowerami. Najbardziej by nam pasowało lecieć z Warszawy bezpośrednio do Agadiru, ale ceny dyktowane przez czarterowych przewoźników były z kosmosu, a nie bardzo mogliśmy czekać, aż spadną. No więc szukaliśmy czegokolwiek, by się dostać gdziekolwiek do Maroka i znaleźliśmy… AirArabia, tanią linię z Emiratów, która ma też bazy w Maroku. Leci do Casablanki, więc do Agadiru trzeba się będzie jakoś dobujać, i z… Brukseli, więc też nie ma łatwo. I znów: majówka, więc do Brukselki samoloty strasznie drogie, ale są przecież pociągi. Niestety głupie PKP zlikwidowały „Kiepurę” i nie ma już bezpośredniego pociągu z Polski na zachód Europy. Trzeba kombinować. Jesteśmy już trochę starzy i nie bardzo chce nam się jeździć przez Niemcy pociągami regionalnymi na Schoenes Wochenendeticket, ale okazuje się, że nawet na dalekobieżne pociągi są fajne taryfy, a odpowiednio manipulując stacjami odjazdu, przyjazdu i przesiadek, można jeszcze tę cenę zbić. No więc do Maroka jedziemy pociągiem.
Najpierw do Frankfurtu, potem regionalnym do Berlina, nocnym do Kolonii, jeszcze raz regionalnym do Akwizgranu i wreszcie ICE do Brukseli. Przesiadki po kilkanaście minut, więc bez stresu i tylko ostatnia była trochę trudniejsza, bo pociąg się spóźnił parę minut, trzeba było przenieść rowery (spakowane w zgrabne paczuszki) na inny peron i już nie było czasu dotrzeć do naszego wagonu, więc wsiedliśmy do pierwszego lepszego; na szczęście w sobotę rano nie było tłumów. ICE, czyli niemiecki odpowiednik pendolino, bardzo fajny. Jeszcze nim nigdy nie jechałem i muszę się przyznać, że był to jeden z powodów, dla których wybrałem taką a nie inną trasę. Po drodze dwuminutowy postój na fenomenalnym dworcu Liège Guillemins projektu Calatravy.
W Brukselce bardzo pomogli Marcin i Ela, i ich wielkie auto, do którego zmieściły się wszystkie nasze bagaże. Zjedliśmy, odpoczęliśmy, nawet udało się chwilę zdrzemnąć i już trzeba było jechać na lotnisko. Jak zawsze było trochę stresu, zwłaszcza że Air Arabia nie przewiduje przewożenia rowerów. Bagaże ważyli co do grama, podręczne też, ale okazało się, że zmieściliśmy się w limitach bez problemu. Samolot jak samolot, ważne że lata. Od standardu linii bliskowschodnich odbiega znacząco. Na szczęście to tylko trzy godziny i już lądujemy w Casablance. Lotnisko jest wyjątkowo niewygodne jak na marokanskie możliwości. Do odprawy paszportowej czekaliśmy z godzinę. Potem jeszcze Łosia nie chcieli przepuścić, bo na zdjęciu nie ma brody, za to ma grzywkę. W końcu się udało. Na pociąg do miasta nie ma już co liczyć – ostatni odjeżdża o 21:30, jeśli ląduje się później, trzeba jechać taksówką. O dziwo zmieściliśmy się z całym majdanem do jednej. Pan nas usiłował namówić, żebyśmy go wynajęli na podróż do Agadiru i chciał za to drobne 300 ojro. Mówimy, że autobusem taniej. On że wcale nie i zresztą autobus będzie dopiero rano. Gdyby nie to, że mamy już kupione bilety, może byśmy się nabrali.
Podróż autobusem CTM jest bardzo wygodna. Bagaże oddaje się w biurze na dworcu (dworzec w Casablance jest w nocy zabarykadowany jak twierdza, musieliśmy się dobijać, żeby nas wypuszczono. „Okolica jest bardzo niebezpieczna” – powiedział strażnik. Trochę się to kłóci z moimi dotychczasowymi doświadczeniami z Maroka, ale może mają rację, przecież to wielkie miasto, a wielkie miasta wszędzie na świecie mają podłe dzielnice. Po kanapki i wodę wyszliśmy w asyście miłego strażnika.
Siedem godzin podróży; z przesiadką do innego autobusu w Marrakeszu – a pytaliśmy trzy razy, czy na pewno nie ma przesiadki 😉
I oto jesteśmy w końcu w Agadirze, skąd zaczniemy naszą trasę rowerową. Na dworcu autobusowym skręcamy rowery i ruszamy do hotelu popluskać się w basenie.
Sam Agadir jest miejscem dość okropnym – kilkadziesiąt wypasionych hoteli wzdłuż morza i właściwie nic poza tym. Plaża brudna nieziemsko. Morze wyrzuca tony śmieci, które wcześniej do niego trafiły z lądu. Jak stwierdziła Aja: „Można się ubrać i wyżywić, i znaleźć wszystko, czego się potrzebuje.” A na dodatek woda śmierdzi. Cieszę się, że nigdy mi nie przyszło do głowy pojechać tam np. na tydzień. Te tłumy wycieczkowiczów z Polski i Rosji chyba nie wychodzą ze swoich hoteli; siedzą nad basenem i tankują. Ja bym w każdym razie tak robił, gdybym musiał tu spędzić dłużej niż jeden dzień. Na szczęście po załatwieniu drobnych zakupów (gaz do kuchenki) i pierwszych spotkaniach z marokańską kuchnią (Basia uwielbia ślimaki!) możemy stąd wyjechać.