Na początek kilka zaległych słów o Karsie – mieście na końcu świata, nawet jak na Turcję, o rzut beretem od (zamkniętej na głucho) granicy z Armenią. Wsławiło się właściwie tylko tym, że Pamuk umieścił w nim akcję swej powieści „Śnieg”. Pisze w niej o rosyjskich domach. Skąd tu, w dalekiej Turcji rosyjskie domy? Ano stąd, że przez 40 lat, aż do I wojny światowej Kars wraz z całym regionem został Turkom odjęty i przyłączony do carskiej Rosji. Dziś te porosyjskie domy są w raczej fatalnym stanie.
Pisałem już o zamku, który wznosi się nad miastem. Nieco poniżej wznosi się piękny ormiański kościół 12 Apostołów. To Ormianie też tu byli? A jakże – kogo tu nie było…? Wielkie państwo ormiańskie w średniowieczu rozciągało się od dzisiejszej Armenii daleko w głąb dzisiejszej Turcji, a jego stolicą było najpierw nieodległe Ani, a po jego upadku – właśnie Kars. No to czas na fotki.
Główne specjały produkowane w tej okolicy to ser i miód. A połowa sklepów w mieście właśnie w nich się specjalizuje. Ale sklepów i innych lokali jest wiele, a co jeden, to bardziej uroczy.
Kars dzieli od ruin Ani, mojego następnego celu, 40 km. Ale Lonely Planet proponuje, by po drodze zboczyć nieco i zobaczyć jeszcze dwa ormiańskie kościoły – w razie gdyby komuś Ani nie wystarczyło. O Ani będzie następny tekst – wiecie więc tyle, ile wiedziałem ja, gdy postanowiłem pójść za radą przewodnika i najpierw zobaczyć tych kilka kościółków nadprogramowych a potem dopiero udać się do ruin miasta.
No i zboczyłem. Wcześniej obejrzałem sobie dość dokładnie tę okolicę na zdjęciach satelitarnych Google’a i naniosłem stosowne punkty na gpsa. Bez trudu trafiłem więc w boczną drogę, która powiodła mnie osiem km na północ od głównej drogi i 200 m. poniżej niej. Tam się asfalt urwał, a zaczął przyjemny żwirek. Ponieważ jednak zostawiłem sakwy w pierwszej chałupie za zjazdem z głównej, jechało się całkiem przyjemnie i lekko. W pierwszej wiosce nie sposób było nie usłyszeć łomoczącej z dala muzyki. Rano minęła mnie kawalkada weselnych aut, a w którejś mijanej wiosce widziałem rozkręcającą się imprezę, więc uznałem, że dziś dzień weselny. I że to szansa, jakich mało, by trafić na tureckie wesele. Opisywać nie ma chyba sensu, raczej zobaczcie sami na zdjęciach. Powiem tylko, że mi by się nie chciało tańczyć w takim upale. Jeden z gości mieszkał jakiś czas w Londynie, więc mogłem pogadać, przedstawił mnie parom młodym (bo to właściwie były dwa wesela) i pozostałym weselnikom. Nakarmiono mnie i mogłem przystąpić do utrwalania obrazów.
Natomiast sam cel mojego skoku w bok, czyli ormiańskie kościółki są w dość słabym stanie, a to co z nich zostało jest wykorzystywane przez mieszkańców wsi do celów gospodarskich.
W sumie nawet mi dość gładko poszło machnięcie tych… 45 km. Nie spodziewałem się, że to będzie aż tyle! Całe szczęście, że zostawiłem sakwy – gospodarzom powiedziałem, że będę za 2 godziny, byłem po 4. Wypiliśmy jeszcze czaj, zjedliśmy ciastka – i było już na tyle późno, że o dojechaniu do Ani nie było co marzyć.
Natknąłem się jednak na parę Olędrów, bardzo sympatycznych, jadą przerobionym Land Cruiserem, zaczęli podróż dopiero 6 tygodni temu, ale planują ją na rok. Gdyby ktoś chciał poczytać ich blog: www.lovetheworld.nl. Po flamandzku oczywiście. Pogadaliśmy chwilę i umówiliśmy się, że pojadą naprzód i znajdą jakieś miejsce na nocleg. Parę km dalej czekali przy kamieniołomie, czy może raczej kopalni piasku. Bardzo przytulne miejsce, osłonięte od wichru, który poprzedniej nocy mocno szarpał moim namiotem. Oddałem moich kilka pomidorów z przeznaczeniem na wspólną zupę – i tak były już bliskie tego stanu.