Miasto Ani, średniowieczna stolica Armenii znajduje się dziś na terytorium Turcji, chociaż na jej najodleglejszym krańcu, bo otoczonym z trzch stron rzeką, za którą już jest dzisiejsza Armenia. Teren wykopek jest ogromny i pusty. A same ruiny niestety w większości w kiepskim stanie. Miasto nigdy nie miało szczęścia – przez kilkaset lat funkcjonowało i kwitło jako stolica potężnego kraju, ale w XI w. w ciągu kilkudziesięciu lat spustoszyli ją najpierw Biznatyjczycy, potem Seldżucy, a potem jeszcze Gruzini, czy komu tam było po drodze. Odtąd było już tylko gorzej. Do wojennych zawieruch dołożyły się jeszcze trzęsienia ziemi, liczne w tej okolicy, a z czasem także celowe zniszczenia (mnich ormiański, który podłożył ładunki pod ogromny minaret, bo hańbił jego święte miasto). Najstarszą budowlą, której resztki zachowały się w tym mieście jest zoroastriańska świątynia ognia z I wieku. Niestety zostało z niej na tyle mało, że nawet nie udało mi się znaleźć jej ruin. Ale większość zachowanych w tym mieście (lepiej lub gorzej) budowli jest trochę starsza.
Zbliżającego się od strony Karsu witają potężne, wysokie na 20-30 m. mury obronne i wieże. Gdy już pokonamy ich linię (i kasę), znajdziemy się na rozległym stepie porosłym żółtą trawą, z której tu i ówdzie wyrastają ocalałe budowle. Teren jest ogromny. Po przekroczeniu bramy można zobaczyć twierdzę znajdującą się hen, daleko – na tyle daleko, że od początku uznałem, że nawet nie będę próbował się tam dostać.
– Ile czasu potrzebuję na zwiedzanie? – spytałem strażnika, pokazując palce i zegarek. – Godzinę? Dwie?
– Dwie, trzy – pokazał.
I rzeczywiście tyle czasu spędziłem w ruinach, mimo że zamierzałem się sprężyć. Nawet nie dlatego, że takie ciekawe, ale ze względu na rozległość terenu. No i spieszenie się trochę mi nie wyszło. Gdy klasa robotnicza, która próbuje coś rzeźbić przy rekonstrukcji jednego kościoła, zaprosiła mnie na herbatkę, skwapliwie skorzystałem. No i piliśmy czaj, jedliśmy chleb z miodem na prowizorycznym ołtarzu w ormiańskim kościele z X wieku. Po takim śniadaniu uznałem, że chyba jednak przejdę się do twierdzy. Zamek to najstarsza część miasta, w związku z tym zostało z niego jeszcze mniej niż z całej reszty. Stoi jeszcze parę kamiennych ścian, których zadaniem było niegdyś wzmocnienie obronności tego miejsca. Ale tak naprawdę nie były jakoś bardzo potrzebne. Ściany wąwozu rzeki, otaczającego skałę z trzech stron i głębokiego na, lekko licząc, 200 m zapewniały temu miejscu naturalną obronność.
I tak zrobiła się 11. To dość późno na rozpoczynanie etapu dziennego, więc gdy GPS pokazał mi skrót, skwapliwie skorzystałem, wychodząc z założenia, że każdy zaoszczędzony kilometr jest na wagę złota. Miałem tego dnia w planie jeszcze trzy armeńskie zabytki do zobaczenia, „ukryte skarby” – mówił Lonely Planet. Droga była gruntowa, taka wyjeżdżona przez traktory, ale dość przyzwoita, nawet nie bardzo wyboista. Więc się nie wahałem. Pierwsze km nawet ok, ale i tak skończyło się na prowadzeniu welocypedu przez rżysko. Na szczęście niedługie, bo zaraz można było wsiąść i popedałować przez dziewiczy step, kierując się na azymut wskazywany teraz bezczelnie przez GPSa. A najgorsze, że nawet nie miałem na kogo nawrzeszczeć, bo sam sobie tę drogę wybrałem.
Potem była droga żwirowa – i taka miała pozostać właściwie do końca dnia. Wspiąłem się (godzinka w koszmarnym upale) do miejscowości Kozluca, tam przerobione – jeden na oborę, drugi na magazyn siana – stoją jeszcze dwa kościoły. Tam spotkałem po raz pierwszy Kurdów. Na pierwszy rzut oka niczym się od Turków nie różnią, ale są równie przyjaźni i gościnni. Skoro już postanowiłem wybrać czyjeś podwórko jako parking dla roweru, to należy mnie zaprosić przynajmniej na ayran (tutejsze zsiadłe mleko, bardzo popularne, nawet w samolocie je dają).
Zjeżdżając z miasteczka na jakimś cholernym kamieniu dobiło mi tylne kółko i zaczęło powoli schodzić z niego powietrze. Powoli, ale nieubłaganie. Więc co 2 km trzeba było dopompowywać. Żar się lał z nieba, a cienia ani odrobiny, więc nawet mi nie przyszło do głowy zmieniać dętki, jeśli nie musiałem tego robić. Ale robiło się coraz później. Ja przez cały dzień właściwie nic nie jadłem. Nawet nie czułem głodu, taki był upał. Ale jechało mi się słabo. Najpierw zrezygnowałem więc z oglądania ruin kolejnego zamczyska, do którego trzeba było zboczyć 2,5 km (i tyleż z powrotem, razem pięć). A wieczorem, gdy na godzinę przez wieczorną modlitwą dojechałem w końcu do asfaltówki, odpuściłem miejsce zwane 5 kościołów – podobno najbardziej malowniczo położona budowla sakralna w całej Turcji. Zamiast tego udałem się do wyjątkowo rozczarowującego miasteczka Digor i nabyłem ser i chleb.
Chciałbym jeszcze wyjaśnić dwie sprawy. Piszę jak leci – nie mam czasu na dopracowywanie tekstów. I oczywiście zdaję sobei sprawę, że może być to nudne, co piszę. Ale niestety, nawet nie mam z kim się pokłócić, żeby potem tę kłótnię odmalować 🙁 Druga sprawa – fotki. Też ściągam je jak leci i bez żadnego obrobienia, tak jak wyszły z aparatu, wrzucam na bloga. Ostateczna wersja będzie z pewnością bardziej udana.