Tu, gdzie się skończył Potop

Dzień czwarty – dzień kryzysowy. Każdy, kto był kiedykolwiek na wyprawie rowerowej, wie, że tak już jest. Że po dobrym dniu trzecim musi przyjść Kryzys Czwartego Dnia. Najgorsze jest że przychodzi niespodziewanie, znienacka… Wyglądało na to, że nie będzie tak źle, ale gdy już spakowałem wszystkie swoje zabawki i pogadałem jeszcze chwilę z Muchomorem za pomocą słowniczka z Lonely Planet, zorientowałem się, że nie ma mojej torby borby. Wyjaśniam – torba borba to jest taki wielki pokrowiec, w założeniu przeznaczony na bagażnik samochodowy, który używamy do transportu rowerów samolotem; jeśli jest dobrze zawinięta, nie zajmuje aż tak bardzo dużo miejsca i udaje się zwykle przekonać panów i panie z check-in, że to po prostu zwykły bagaż. Przyznam się, że nawet podejrzewałem przez chwilę mojego przyjaciela Muchomora i jego tatusia imama, że im się moja torba borba spodobała. Ale nie – na pewno nie. Pożegnałem się, cofnąłem się jeszcze kilometr w stronę Igdiru tak, by mieć widok jeszcze kilkaset metrów, ale nie ma – ktoś już sobie wziął. Uświadomiłem sobie, jak to możliwe, że mi wypadła – leżała sobie na bagażniku, a na niej pięciolitrowy baniak z wodą. I ten baniak tak się stopniowo zsuwał i zsuwał – i został, bo był przywiązany, ale torba borba spod spodu się wyśliznęła – a jak tego nie zauważyłem – nie wiem.

Trudno. Ruszam w drogę. Jak zwykle – zaczynam od podjazdu. Podjeżdżam pod zbocze jednej z gór w masywie Araratu. Na razie jest zasnuty chmurami, ale powoli, powoli, wiatr przegania chmury. Znade mnie też przegania i wychodzi gorące słońce – wyjątkowo gorące na tej wysokości (wczoraj zjechałem z 1600 na ok. 1100 mnpm). Więc nie jedzie mi się zbyt dobrze. Na dodatek jestem głodny – kolacja z pomidorów i ogórków z serem została już dawno zapomniana. Na szczęście są ciężarówki. I z 500 metrów podjazdu trzecią część udało mi się podjechać w charakterze pasożyta. Jeden z kierowców, widząc, że chcę się złapać, sam zatrąbił i pokazał, żebym się chwycił. Ludzie tu są niesamowicie mili, naprawdę.

Wiatr przegnał chmury i Ararat pokazał się w pełnej krasie (na zdjęciu nie bardzo to widać, będę musiał nad nim popracować). Jest niesamowity! To wygasły wulkan, który wyrasta z rozległej równiny zupełnie znienacka – nie stanowi części łańcucha górskiego, lecz samodzielny szczyt. Przez to jest tak imponujący – a wznosi się na 5,5 km ponad poziom morza! Nic dziwnego, że przez całą starożytność i dobrą część średniowiecza był uważany za najwyższą górę świata. I dlatego właśnie tu – jak to było? – napaleni ziołami autorzy Biblii – uznali za stosowne osadzić Arkę Noego po potopie. Na XVII wiecznych rycinach nawet tę arkę można zobaczyć.

Wjechałem na przełęcz i spotkałem… moich Olędrów. Kręcili się po okolicy, a teraz jadą do Dogubayazit. Może się tam spotkamy, oni chcą się zatrzymać na kilka dni, bo muszą czekać na paszporty z pakistańskimi wizami (mają po dwa paszporty, dwa przy sobie, dwa lecą z Holandii, spryciarze), a ja mam zły dzień i może sobie odpocznę. Na razie wciskam pedały, by dojechać do miasta – bo już mnie porządnie ściska głód. Ale miasto nie wywarło na mnie dobrego wrażenia. W Dogubayazit dzieciaki jakieś inne. Najpierw przy wjeździe do miasta dwóch gnojków (ci na zdjęciu poniżej, gdybyście ich gdzieś spotkali…) rzuciło we mnie kamieniem. „Hello” – krzyczeli, potem „Photo, photo” – poprosili. Nie chciałem im zrobić tego zdjęcia, bo myślałem, że zaraz będą chcieli pieniędzy. Ale pieniędzy nie chcieli. Pomachałem im, odmachali, a gdy się odwróciłem – bach! Kamień uderzył o metalową barierkę, przy której stałem.

Potem nie było lepiej. Dzieci krzyczą „money!”, pocierają paluszkami w wymownym geście. I tylko patrzą, jak by tu coś zwinąć z roweru. Widać, że to miejsce turystyczne, a białasy przyzwyczaiły biedne dzieciaczki, że im się należy cukiereczek, pieniążek… Wcześniej tego nie było – tam gdzie turyści nie docierają, dzieci są super fajne i grzeczne. Dogubayazit to punkt wyjścia wypraw na Ararat. Poza tym znajduje się tu pałac Icchaka Paszy, o którym jeden z przewodników napisał, że to jeden z najpiękniejszych pałaców Azji. Na wyrost…

Drogowskaz do pałacu mówił o 7 km. Wcześniej oglądałem sobie tę okolicę na zdjęciach satelitarnych. Ale po raz kolejny dałem się nabrać. Na zdjęciach robionych pionowo z góry nie widać głębi. Trzeba się dobrze przyglądać, żeby zorientować się, czy jakieś miejsce jest płaskie, czy może baaardzo górzyste. Tu się nie przyjrzałem… Byłem więc gotów na parokilometrową przejażdżkę, a tymczasem, gdy wyjechałem poza zabudowania pałac pokazał mi się hen, wysoko w górach.

Ale nagle – po prawej camping! A na nim – znajomy samochód. Zostawiłem więc bagaże pod opieką Olędrów i już na lekkim welocypedzie wpakowałem się na górę do pałacu. A i tak zajęło mi to dobrą godzinę. Leży na wysokości 1950 mnpm – myślałem, że uda się dobić do 2000, ale nie, jeszcze nie tym razem…

Pałac – cóż, niebrzydki, ale żeby zaraz nie wiadomo jaki cud świata…? Przede wszystkim ciągle w budowie. Trwają jakieś prace rekontrukcyjne i jest w związku z tym bardzo głośno i nie ma atmosfery do odkrywania zakątków. Zresztą zakątki są zamknięte: „Dla własnego bezpieczeństwa nie wchodź na ter en prac”. Ładnie rzeźbione mury, ładny widok – i tyle. Spodziewałem się czegoś więcej – kafelków, dywanów, złoceń, trochę bardziej w stylu Topkapi…

W mieście wciągnąłem trzeci gyros (w niezwykle uczciwej cenie 2,50 TL), a ponieważ nie da się w żadnej kawiarence korzystać z własnego laptoka, uznałem, że nie będę się męczył z turecką klawiaturą i przenoszeniem fotek na pendrajwie, a raczej puknę do Van najszybciej jak się da – przecież możecie poczekać dzień czy dwa na nowy wpis, nie? Ok. 10 km za miastem, wyjątkowo wcześnie, bo koło 6, w przydrożnej kopalni piasku rozbiłem namiot, starannie wybierając miejsce, by w razie deszczu nie zalało mnie kompletnie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *