Zaczynamy od Yad Vashem. To dość daleko, najpierw myśleliśmy żeby jechać rowerami, ale w końcu stanęło na tramwaju. Jest ładny i nowoczesny, i jedzie spod domu prosto do muzeum. Czy to był dobry wybór – chyba nie… Po zwiedzeniu przejmującej wystawy poszliśmy pieszo w stronę centrum. Wydawało się, że to nie jest daleko. I właściwie nie było, ale spacerowanie w nawet niedużej grupie ma to do siebie, że trwa i trwa… Do muzeum narodowego szliśmy dobrą godzinę. Jedyna przewaga spaceru to chyba to, że gdybyśmy jechali rowerami, na pewno nie dojrzelibyśmy (a ściślej – nie usłyszeli) pary żółwi urządzających wyścigi w wysokiej trawie. Rezultat wędrówki był taki, że gdy dotarliśmy do muzeum, było już na tyle późno, że nie opłacało się wchodzić. Nie za te pieniądze w każdym razie. Bilet kosztuje naprawdę dużo – 50 szekli (45 zł). Co jest w środku – nie wiem, z wyjątkiem zwojów z Qumran. Ale tylko dla nich wszedłbym… Tyle że zostało pół godziny do zamknięcia, bo dziś piątek, zamykają o 14. Trudno – może jutro, a może następnym razem – postanawiamy.
Idziemy więc do klasztoru św. Krzyża, zbudowanego w V wieku (i oczywiście wielokrotnie przebudowywanego) który jest tuż obok. To klasztor prawosławny. Łucja wdała się w pogawędkę z druhem popem, który właśnie wprowadzał przez niską bramę rosyjskojęzyczną wycieczkę. Pop pochodzi z Równego, a wmieszaliśmy się w grupę zwiedzających na tyle skutecznie, że nikt od nas nie pobrał opłaty za wejście.
Teraz historia biblijna. Lot po wyjściu z Sodomy zasadził drzewo z sadzonki podarowanej przez Abrahama. Za karę (ale nie wiem za co) musiał ją podlewać wodą przynoszoną z Jordanu (ze 30 km stąd i 1200 metrów przewyższenia). Z sadzonki wyrosły trzy drzewa: cyprys, sosna i cedr, które miały wspólny pień. Z tego drzewa sporządzono Krzyż, na którym umarł Jezus. Biorąc pod uwagę, że Abraham i Lot żyli gdzieś w III tysiącleciu przed Chrystusem, to musiało być naprawdę bardzo, bardzo stare drzewo.
Wysłuchaliśmy tej historii opowiedzianej po rosyjsku przez przewodnika w ciemnej kaplicy, obwieszonej ikonami przedstawiającymi tę historię. Kobiety w chustach i mężczyźni w dresach klękali pod ołtarzem, całując miejsce, w którym rosło drzewo. Bardzo klimatyczna wizyta.
Tu rosło drzewo, z którego zrobiono Krzyż
Ewa już bardzo głodna
Przyszła wreszcie pora na strawę dla ciała. Efcia już od dwóch godzin nudziła, że jest już bardzo, ale to bardzo głodna, a teraz zrobiła awanturę i odmówiła dalszego zwiedzania miasta. Cóż, kiedy po drodze naprawdę nie było po drodze żadnych sklepów. Żadnych! Za to teraz weszliśmy w dzielnice mieszkalne i sklep w końcu się znalazł. Niestety drogi, piwo po 9 szekli! Jedyne jedzenie w rozsądnej cenie to humus – to ostatni raz na tym wyjeździe, kiedy możemy go jeść bez obrzydzenia. Zjadamy obiad na schodach, a potem wchodzimy dalej w miasto i dochodzimy do słynnego wiatraka, jednego z symboli Jerozolimy. Niestety jest w remoncie, skrzydła zdjęte i tyle tylko, że widok na Syjon i Górę Oliwną naprawdę stąd ładny. Kręcimy się chwilę w okolicy nieużywanego już dworca kolejowego (dawnym torowiskiem biegnie deptak i ścieżka rowerowa, fajnie wyglądają stojące przy niej semafory), a potem obrzeżami Doliny Cedronu przeciskamy się przez ciasne i brudne osiedla arabskie. Tu przynajmniej nieco tańsze sklepy, więc najadamy się bananów.
Wycieczka w pełnym składzie na tle wzgórza Syjon
Dzieci uciekają przed robieniem zdjęć
Kierujemy się teraz na Górę Oliwną. Wchodzimy na szczyt bardzo stromą ulicą, a schodząc zwiedzamy kolejne kościoły. Ładny stąd widok na meczety na wzgórzu świątynnym. Do Getsemani docieramy kilka minut po zamknięciu bramy. Zostawiamy go na jutro rano, a tymczasem zwiedzamy jeszcze kościół ormiański, w którym znajduje się grób Matki Bożej. Długie schody prowadzą w dół, w głąb ciemnego kościoła. U sklepienia wiszą setki lamp oliwnych, które przy nas po kolei kościelny opuszcza, gasi, napełnia, zapala. Pośrodku kościoła maleńka kapliczka, w której znajduje się kamień, na którym złożono ciało Marii. Trzeba się mocno pokłonić, by zmieścić się w niskiej bramie.
zapalanie lamp w ormiańskim kościele
Przez stare miasto kierujemy się do domu (Efcia znów strzela focha, bo tania restauracja z falafelami, którą odkryliśmy wczoraj, jest już zamknięta). Uliczki już pełne wystrojonych odświętnie żydów, którzy szybkim krokiem, bez słowa, ze wzrokiem wbitym w ziemię, kierują się do Ściany Płaczu. Dwa kroki za mężczyznami w długich, czarnych chałatach i w kapeluszach albo lisich czapach drepczą żony w równie czarnych chustach i długich spódnicach oraz gromadki dzieci. Wieczorem chcemy pójść do Mea Shearim, ortodoksyjnej dzielnicy, żeby głębiej wejść w atmosferę szabasowego wieczoru.
Ale najpierw odpoczywamy w hostelu po całodziennym łażeniu. Obok jest sklep z piwem po 4 szekle. Odkryliśmy go rano; teraz już oczywiście zamknięty, ale mamy nadzieję, że jutro przed wyjazdem uda się uzupełnić zapasy. Zjadamy sałatkę, pijemy wino przywiezione z Polski. Najedzeni wychodzimy – Mea Shearim jest tuż za rogiem. Spacer po dzielnicy robi niesamowite wrażenie. Wszędzie wiszą plakaty: „Uszanuj nas, nie wchodź do naszej dzielnicy w nieskromnym ubraniu”. Przechodnie wracający z synagog lub rodzinnych spotkań mijają nas bez słowa, chyba nie wolno im rozmawiać z gojami. Ciekawe, czy podobnie wyglądały Nowolipki w piątkowe wieczory tych kilkadziesiąt lat temu… Mimo że wszyscy jesteśmy ubrani od stóp do głów (tylko Paweł ma krótkie spodnie), gdy zatrzymaliśmy się na moment przy jednym z domów, by przez otwarte okno posłuchać rozmów zebranej przy stole rodziny, syczą na nas: „Proszę, odejdźcie, jesteście nieskromnie ubrani”. Nie ryzykujemy, odchodzimy czym prędzej. Dziewczyny chyba się czują dość niepewnie w tych klimatach, zarządzają powrót inną drogą.