Zaczynamy od wizyty w supermarkecie. Paweł pojechał pierwszy, żeby kupić piwo na śniadanie, a potem, już spakowani, pojechaliśmy wszyscy, by uzupełnić mocno już nadwątlone zapasy. Odkryliśmy arak, czyli charakterystyczną dla całego regionu śródziemnomorskiego anyżówkę (raky, ouzo, sambuca itp.), zrobiliśmy przy okazji duże zakupy jedzeniowe, bo sklep był duży i naprawdę tani. Tylko humus omijamy szerokim łukiem, bo wszyscy już mają go dość. I warzywa, bo na suku w Hebronie będą na pewno tańsze. Starczy nam jedzenia na pustynię, choćbyśmy mieli jechać dwa dni. Tyle że czasu straciliśmy sporo, a podjazdów na drodze trochę było i Agi rower szwankuje, więc zrobiło się już dość późno, gdy w końcu dotarliśmy do granic miasta. Pierwsza dobra wiadomość – ceny. Kanapka z falafelami, za jaką w turystycznych knajpkach w Jerozolimie chcieli 8, 10 albo i 15 szekli, tu kosztuje 3. A z shoarmą – 8. Korzystamy.
Zaciekawiony palestyński chłopiec
Tracimy sporo czasu na włóczenie się po jakichś bocznych dzielnicach w poszukiwaniu dębów Mamre (tych od Abrahama). Z nikim nie możemy się dogadać. Jest jakiś drogowskaz, ale pokazuje ruiny seraju, a nie żadne drzewa. W końcu odpuszczamy i zjeżdżamy po stromych uliczkach w dolinę, gdzie znajduje się meczet z grobami biblijnych patriarchów. Tu zdziwienie. Powiewają flagi z gwiazdą Dawida, stoi zapora, pilnuje jej policja i wojsko, nawet wóz opancerzony. O co chodzi – przecież to terytorium Autonomii?. Doczytaliśmy później w przewodniku, że do tego świętego miejsca mają dostęp wyznawcy wszystkich religii. Żydom udostępniono część meczetu i jeden z dziedzińców, skąd przez okienko mogą się modlić przed grobami Abrahama i Sary, a z drugiej strony, z meczetu, mają do nich dostęp muzułmanie. Wejścia do części żydowskiej pilnuje wojsko, przyjeżdżają tu pielgrzymi. A w niektóre dni w roku, w czasie świąt, obie części są otwarte dla wszystkich. Taki niby kompromis. Ciekaw jestem, jak do tego kompromisu doszło, przypuszczam, że w ten sam sposób, w jaki grób Racheli w Betlejem znalazł się po żydowskiej stronie muru. W każdym razie jesteśmy w o tyle dobrej sytuacji, że jako chrześcijanie możemy wejść i tu, i tu. Część muzułmańska o wiele przyjaźniejsza od żydowskiej, poza tym że śmierdzi skarpetkami jak w każdym meczecie.
Meczet patriarchów i matriarchów. Tu są groby Abrahama, Sary, Izaaka, Rebeki i Józefa
Udało mi się wyregulować przerzutki Agi, chociaż nie do końca, bo tam jest jakiś większy problem. Ale na razie da radę jechać. Próbowałem też zrobić karną ekspedycję w głąb labiryntu uliczek starego miasta, bo jakiś gówniarz ukradł Ewie butelkę sprajta z roweru. Oczywiście nie znalazłem go, chociaż mi pokazywali, dokąd uciekł. Żydowscy policjanci się za głowy złapali, gdy wróciłem. „My tam w ogóle nie wchodzimy”- mówili i gestem podrzynania gardła pokazali, jakie by ich tam przyjęcie spotkało. Wyjeżdżamy z Hebronu. Nie znaleźliśmy niestety suku, ale nie ma czasu szukać, bo jest już naprawdę późno. Na szczęście przyjąłem zasadę niepopędzania nikogo i niestresowania się opóźnieniami. Właściwie logicznie patrząc, nie możemy być spóźnieni, skoro nie mamy szczegółowego planu wyjazdu. Ile przejedziemy, tyle przejedziemy – takie mam założenie. Dzięki temu atmosfera jest dość sielska i spokojna. No ale robimy jak na razie 30 km dziennie…
Wyjazd pod okropną górę. Wszyscy pchają. Potem przejazd przez wyjątkowo paskudne arabskie wioski. Dzieciaki wredne, lecą kamienie, jeden próbuje też kopnąć Łucji rower. Pobiegłem za gnojkiem, ale prysnął. Nie ma bata, następnym razem biorę procę.
Wyjazd z Hebronu był niezbyt przyjemny
Kawałek jedziemy główną drogą, a potem skręcamy na wschód i jedziemy małymi dróżkami, niemal bez ruchu samochodów, ale o dziwo asfaltowymi. Jakieś pola, sady, fajna okolica. W ostatniej miejscowości przed pustynią stajemy i szukamy restauracji, ale nie ma, znajdujemy za to tani sklep z warzywami. I wyjeżdżamy. Droga biegnie w dół, krajobraz szybko pustynnieje, jeszcze jakiś kamieniołom, jakaś fabryczka i po chwili już nic. Tylko żółtawe skały. Biały żwir zastąpił asfalt. Droga wije się schodząc coraz niżej i niżej. „W tym tempie pójdzie naprawdę szybko i sprawnie” – myślę. GPS pokazuje, że do Morza Martwego mamy w linii prostej 20 km. Jesteśmy na wysokości ponad 700 m n.p.m. a musimy zjechać na -400, więc cały czas powinno być w dół. Pędzimy, mocno trzymając kierownice. Chwila nieuwagi i Łucja leży. Krew na łokciach, na kolanach, na szczęście głowę ochronił kask. Wygląda kiepsko i nie chce dalej jechać. Czyścimy rany i owijamy bandażami w obecności panów Beduinów, którzy zjawili się znienacka i proponują podwózkę pick-upem. Dziewczyny pakują się wszystkie do auta, nie chcą zostawiać Łucji, a też chyba nie za bardzo podoba im się ta jazda po żwirze. Robimy pożegnalne zdjęcie (za każdym razem, gdy dziewczyny podjeżdżają, Paweł robi też zdjęcie tablicy rejestracyjnej) i powoli, na hamulcach zaczynamy zjazd.
Ale potem bardzo fajna rolnicza okolica
Wreszcie pustynia. Na ostatnim planie upadek Łucji
„Dalej nie jadę”
Droga ma kilka odgałęzień, ale ciągle jeszcze gdzieś tam w dole miga nam toyota i wiemy, którędy jechać. A w momencie, w którym zaczynamy się wahać, spotykamy dziewczyny. Daleko nie zajechały. Trudno, i tak już zaraz zmierzch. Jedziemy jeszcze trochę, szukając dogodnego miejsca na nocleg. Musi być osłonięte od wiatru i żeby była skała od wschodu, która nas zasłoni trochę przed wschodzącym słońcem – będzie przyjemniej wstawać. Jak na zawołanie po chwili znaleźliśmy taką dolinkę. Ba, jest nawet studnia, której nie zamawialiśmy. Trochę czasu zajęło nam sporządzenie wiadra na długiej lince (bez niego też byśmy dali radę, bo jest również dostęp do wody od strony skalnej rozpadliny, ale stopnie śliskie i niewygodne zejście), ale komfort pełen – można się nawet kompleksowo wykąpać. Noc. Cisza.
„No to za spotkanie!”
Obóz na pustyni
Sporo zdjęć z tej wyprawy zostało zamieszczonych w galerii i na welocypedowym profilu na fejsbuku. Zapraszam.
Na koniec jeszcze wykres – jak nam się dobrze zjeżdżało 🙂