Na zachodniej półkuli

To był najgorszy lot w moim życiu. Dzisiejszy dzień od początku utwierdza mnie w przkonaniu, że słusznie czynimy znikając na jakiś czas z ojczystej ziemi. No to cofnijmy się do początku…
Przy porannej kawie wyglądam przez okno i co widzę? Drobne, jeszcze niemal niezauważalne płateczki wirują, na razie bardziej lecąc w górę niż w dół. A potem się zaczęło. Gdy wyszedłem, by załatwić ostatnie sprawy, padało już równo i było okropnie. Zgięty wpół przemykałem po ulicach atakowany przez śniegową wodę ze wszystkich stron. Pora uciekać na południe.

Potem wróciłem do domu i zdziwiłem się, że Łucji jeszcze nie ma. Miała się spakować wczoraj, ale tego nie zrobiła, rano też się jakoś nie złożyło, więc teraz o 12.20 sterta rzeczy leży jeszcze na łóżku przygotowana do wrzucenia do sakwy. Umówiliśmy się, że o pierwszej wychodzimy tak, żeby bez pośpiechu dotrzeć na dworzec. Rowery już od wczoraj były spakowane w samochodzie, czekamy tylko na bagaż Lu. Wróciła po kolejnych 10 minutach i powoli się zabrała za pakowanie, podczas gdy ja przekazywałem Ani ostatnie wskazówki (Ania zostaje z kotem na czas naszej nieobecności).

Na dworcu też było z początku troszkę nerwowo i dopiero na peronie się atmosfera uspokoiła. Komitet pożegnalny doniósł obiecane kanapki w ilości, która starczyłaby nam na podróż do Madrytu, nawet gdybyśmy jechali wołami, a nie samolotem. Wrzuciliśmy rzeczy do przedziału, wykurzając przy tym miłą i ładną panią. Pociąg prawie pusty, nikt się nie czepiał, że paczka z rowerami zastawia pół korytarza, pomimo śnieżycy dojechał na czas. Taryfą pojechaliśmy na lotnisko. Zatrzymaliśmy się na moment w jednym ze sklepów, gdzie spotkała nas miła przygoda. Kupowaliśmy wino dla znajomych z Hiszpanii i chciałem też nabyć piwko, żeby się posilić przed odlotem (popić kanapki), tyle że kod kreskowy nijak nie chciał się wczytać.
– Mogę przekląć? – Spytał młody pan sprzedawca. No pewnie że może.
– A ch… Nie potrafią mi tego wbić do systemu, to ich strata. Bierzcie piwo za darmo – stwierdził.
Spytałem, czy w takim razie mogę wziąć więcej, ale to już nie przeszło. Mimo to zdarzenie wprawiło nas w dobry nastrój i w połączeniu z bezproblemowym czekinem i kontrolą osobistą zapowiadało dobry lot. Musieliśmy wprawdzie wypakować z sakwy kilka rzeczy, bo ważyła 17 a nie 15 kilów („Jak będzie 15,9, to przyjmę”), ale nikt nie przyczepił się ani do nadprogramowej sztuki bagażu podręcznego, ani – czego się obawiałem – do mojej kurtki, której liczne, wielkie kieszenie zostały wypchane ciężkimi częściami zapasowymi do roweru i innymi drobiazgami (ważyła 12 kg).

Po wejściu do samolotu pierwsze wrażenie okropne – ciasno jak cholera. Jakoś tak się złożyło, że dawno już nie leciałem Rajanerem i zapomniałem, jak potrafią zaaranżować wnętrze samolotu. Do embraera, który w Locie ma 25 rzędów, tu weszło 32. Nawet kamizelki ratunkowe wyrzucono do paneli nad głowami, bo nie sposób byłoby się schylić, żeby je wyciągnąć spod siedzeń. No ale to jestem w stanie przyjąć za tę cenę, którą zapłaciliśmy za przelot. Natomiast pijanych (i nadal pijących) Polaczków, którzy drą ryje, zaczepiają ludzi, rzucają mięchem, oglądają film z włączonym głosem, nie znoszę. Po godzinie lotu na hasło „przyp… ci w michę” wszyscy mieli nadzieję, że nie skończy się na pogróżkach, tylko naprawdę się pobiją i wylądujemy awaryjnie. Komiwojażerki, przepraszam – stiuardesy, młode, ładne Hiszpanki, w ogóle nie potrafiły sobie poradzić z tą sytuacją, od połowy lotu przestały się pojawiać w tylnej części samolotu, zajmując się flirtowaniem z równie przystojnymi Hiszpanami z przodu kabiny. A dlaczego „komiwojażerki”? Bo podróż Rajanerem przypomina darmową pielgrzymkę na Jasnę Górę połączoną z prezentacją i sprzedażą garnków i pościeli. Panie poza tradycyjnymi napojami i droższymi od pieniędzy kanapkami zaoferowały nam kupno papierosów bez dymu, które można palić w samolocie, a także w innych miejscach publicznych jak muzea i szkoły, losów na loterię za dwa eury, ale w specjalnie dla nas przygotowanej ofercie możemy zaoszczędzić dwa eury, kupując sześć kuponów w cenie pięciu, karty telefoniczne w cenie 10 lub 20 eurów, które możemy wykorzystywać dzwoniąc z zagranicy z telefonów komórkowych, publicznych, a nawet hotelowych, za jedyne 4 centymy za minutę, potem jeszcze perfumy i normalne fajki. Przez trzy godziny szczekaczki w suficie nie milkły. Do tego, przypominam, pijane Polaczki, którzy troszkę przycichli, bo nad Paryżem posnęli, za to moszcząc się i, zaczęli z dużą regularnością kopać w nasze fotele. A, i jeszcze pani, która zasłabła („Czy jest może na pokładzie lekarz?”). Przez trzy i pół godziny atakowało nas, jak stwierdził chłopak siedzący koło nas, „wyjątkowo dużo bodźców”.

Potem już tylko odebranie bagażu (jedna torba, czy raczej opakowanie z plandeki, się nieco rozleciało i musimy sprawdzić, co mogło wypaść), godzinne czekanie na lotnisku na Rodrigo („Będę za pięć minut”) i długa podróż samochodem. I dotarliśmy w sam raz, żeby przed snem wypić piwo i poprawić rioją.

Jest strasznie zimno. W sam raz wczoraj przyszła zima. Jest śliczny, słoneczny poranek, siedzę przed kominkiem, grzeję się, piję kawę. Łucja włączyła tryb wakacyjny. „Nie chce mi się kąpać” – stwierdziła właśnie. Jestem z niej naprawdę dumny. Idziemy na spacer z Sahelem, rozeznać się w okolicy. Wysyłam i idę.

Widok z okna 🙂

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *