Jeszcze w Dakarze

Dziś wyruszamy z Dakaru. Nareszcie. Mamy już go dosyć, chociaż na pewno taka trzydniowa aklimatyzacja dobrze nam zrobiła. Magda, Renata i Wojtek przyjechali w piątek, w sobotę pokręcili się po dzielnicy iodsypiali. W niedzielę wszyscy razempojechaliśmy się przejść po mieście. Pokręciliśmy się nieco po dzielnicy rządowej. Wśród ogólnego afrykańskiego syfu ta część miasta robi nieco lepsze wrażenie, a pałac prezydencki jest nawet ładny i zadbany. Nie można tego samego powiedzieć o siedzibie rządu, olbrzymim, obdrapanym gmachu po przeciwnej stronie ulicy. Takie kontrasty są typowe dla afrykańskich stolic. Gdzieś tam za wysokimi murami są czyste i zadbane, tonące w kwiatach rezydencje bogaczy, personelu ambasad, a obok stoją budki sklecone z byle czego, w których mieszkają zwykli mieszkańcy miasta, śpiący, jedzący i pracujący w swoich szałasach. Poszliśmy na Zielony Przylądek. Bardzo ładne miejsce, wysoki klif, z którego widać jak wielkie fale rozbijają się o skały. Są na nim francuskie umocnienia wojskowe dziś służące za domy – w cieniu ścian potężnych bunkrów kozy chowają się przed upałem, na galeryjce z widokiem na ocean facet mokry od potu i wody robi pranie.

Dało nam się mocno we znaki to spacerowanie, zwłaszcza że gorąco było niesamowicie. Żar z nieba, przed którym nie było się gdzie schować. W centrum, do którego wróciliśmy autobusem, żeby nie chodzić tą samą drogą, było trochę lepiej. Wysokie budynki dawały cień, a na tych ulicach, które wysadzono drzewami, było naprawdę przyjemnie. Ale po godzinie łażenia mieliśmy już dosyć – uznaliśmy, że cel został osiągnięty, zapoznaliśmy się z miastem, i możemy wracać. Resztą dnia spędziliśmy na hotelowej plaży i na składaniu rowerów.

A wczoraj znów ruszyliśmy do centrum, tym razem na rowerach. Chcieliśmy sprawdzić, jak będzie nam się jeździło i czy wszystko dobrze działa. Nie działa. Wojtek próbował skręcić rowery już wcześniej, zaraz po przylocie, i o ile z jego własnym poszło mu nie najgorzej, o tyle z młodszym o dwadzieścia lat i trzy generacje rowerem Magdy już nie za bardzo. Nie wiedział, że żeby założyć koło, wystarczy przełożyć oś przez piastę i zacisnąć motylkiem, i zabrał się za rozkręcanie piasty. Rezultat jest taki, że kółko lata we wszystkie strony i jest duża szansa, że na pierwszych wertepach się rozleci. Więc naprawa koła lub kupienie nowego staje się teraz priorytetem.

Odwiedziliśmy malijską ambasadę, żeby zrobić wizy. Wszyscy bardzo mili, wypełniliśmy formularze, zapłaciliśmy za wizy (15 tys. cfa za tygodniową, 22,5 tys. za miesięczną) i zostaliśmy zaproszeni do ich odbioru następnego dnia rano…
– Zaczekajcie. Porozmawiam z konsulem, jest wprawdzie bardzo, bardzo zajęty, ale może uda mi się go przekonać, żeby dał wam wizy jeszcze dziś po południu – oznajmił pan, który załatwiał z nami formalności.
Zniknął na parę chwil w pokoju konsula, po czym wyszedł z uroczystą miną i oznajmił, że paszporty jednak będą do odbioru jeszcze dziś o czwartej.
– Chodź tutaj na moment – skinął na mnie i wyszliśmy przed budynek ambasady. – Konsul zgodził się wystawić wam wizy wcześniej. Może chciałbyś zrobić mu jakiś prezent?
Trudno jest wybrnąć z takiej sytuacji, jeśli nie wiadomo, czy odmowa dania łapówki nie spowoduje, że na nasze paszporty będziemy czekać tydzień. A przecież zależy nam, by mieć je jak najszybciej. Ale zaryzykowałem i odmówiłem obdarowania konsula.

Ruszyliśmy na bardzie planowe zwiedzanie miasta i załatwianie innych spraw, które mieliśmy zaplanowane. Udało nam się kupić butlę gazową, pomimo że byłem przekonany, że tę nakręcaną będzie ciężko zdobyć (we Francji jest system butli przebijanych, więc i w Senegalu o nie nietrudno, ale czy uda się kupić nakręcane, to była zagadka). Kupiłem też jakieś nieznane owoce („lynghy”) i tykwę do dołączenia do mojej kolekcji. Zjedliśmy kanapki z jajecznicą i frytkami (obawiam się, że to będzie nasze podstawowe danie przez najbliższe miesiące). Wypiłem  sok z baobabu. Wszystko jest niestety drogie, znacznie droższe niż we Wschodniej Afryce.Kanapka – 500 cfa. Sok – 200. Miska ryżu z sosem – 500 (kurs franka cfa do euro jest sztywny i wynosi 650). To jeszcze nie tak źle, ale zaskoczyły nas ceny owoców. Banany – 700, papaja – 1200 za kg. Mam nadzieję, że gdy wyjedziemy z miasta, to będzie je można kupić sporo taniej. Tanie są ryby i mięso, więc będziemy jeść ryby i mięso 🙂

Pokręciliśmy się po mieście. Obejrzeliśmy najpierw wielki meczet, a potem dworzec kolejowy, który jest w stanie zaawansowanego rozkładu, ale robotnicy „pracują”, żeby ponownie uruchomić kolej – „materiał już jest, czekamy tylko na decyzję rządu”. Potem pojechaliśmy na targ, żeby zrobić zakupy na kolację, potem do katedry. O trzeciej stawiliśmy się w ambasadzie. Paszporty już czekały, więc byliśmy do przodu z czasem i mogliśmy spokojnie zahaczyć o plażę przy klifach Mamelles. W przeciwieństwie do hotelowej ta nie jest niczym osłonięta, więc główną atrakcją dla kąpiących się są olbrzymie fale. Plaża służy też za port rybacki, dwie łodzie akurat wróciły z połowu i Renia, której nie chciało się wchodzić do morza, zrobiła sporo fotek.

Pojechaliśmy trochę inną drogą, by zobaczyć z bliska ogromny pomnik „Renaissance africaine”, na którym wielki facet i dziewczyna w krótkiej spódniczce tęsknie spoglądają w stronę Europy, a potem jeszcze- na Przylądek Almadi, żeby zrobić sobie zdjęcia na najbardziej na zachód wysuniętym kawałku Afryki. Wieczorem – narada. Uchwaliliśmy, że nie jedziemy do St Louis. To kolonialne miasto jest wprawdzie największą atrakcją wybrzeża, ale pięć godzin w samochodzie w każdą stronę jest ponad nasze siły. Poza tym priorytetem jest teraz naprawa Magdy koła.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *