Pierwsze pół tysiąca kilometrów za nami. Wgryzamy się powoli w głąb Afryki. Koniec z różnorodnością, z codziennie nowymi widokami i atrakcjami. Daleko w tyle zostawiliśmy niebieskie morze i zielonkawo-srebrzyste rozlewiska Saloum. Znikają nawet majestatyczne baobaby, zastąpione przez kolczaste akacje. Ten proces trwał kilka dni, stopniowo, niezauważenie wybrzeże przeszło w interior. Droga stała się monotonna. Linia asfaltu wcina się w zieleń. Coraz rzadziej mijamy wioski. Na słupkach kilometrowych, które miarowo odmierzają naszą drogę zapisana jest nazwa następnej miejscowości: Kaoloack, Kongheuil, Kaffrine, Tambacounda – odległości między nimi coraz większe. Z początku jednocyfrowe, później najwyżej kilkanaście kilometrów dzieliło od siebie poszczególne miasteczka, a teraz dwadzieścia kilka stało się normą. Słupki odmierzają nie tylko naszą drogę, ale i czas – dzieląc go na ten, który spędzamy w siodełkach i na odpoczynek. Jedziemy 15 km – przerwa, kolejne 15 – znowu przerwa. Po kolejnych 15 dłuższa, dwuipółgodzinna przerwa na obiad i sjestę. Potem jeszcze dwa odcinki.
I tak jedziemy już trzeci czy czwarty dzień. Podróż stała się do tego stopnia monotonna, że nie potrafię odtworzyć wydarzeń sprzed dwóch dni, żeby uzupełnić zaniedbany dziennik – dzień jak co dzień – jazda, odpoczynek, woda, zakupy, jazda, spanie. Na szczęście mamy sporą bibliotekę audiobooków, więc nie grozi nam zanudzenie się na śmierć podczas tej monotonnej jazdy.
Przyznam, że mam kłopot, o czym pisać. Wszystko to, co oglądamy, co przeżywamy, już kiedyś było. Już kiedyś to widziałem i o tym pisałem. Te same wioski z glinianych chatek krytych strzechą, te same sklepiki z mydłem i powidłem, sterty śmieci na przedmieściach, te same obwieszone ludzkimi winogronami mikrobusy, które pędzą przez busz po asfaltowej drodze. Brakuje mi nowych doznań. Brakuje mi też trochę czasu na pisanie. Wieczorem jakoś się nie składa – jestem zmęczony, raczej chcę poczytać, niż mam ochotę włączać komputer i zmuszać głowę do wysiłku. Może w następnych dniach będzie łatwiej.
Przez ostatnich kilka dni uzupełniałem dziennik – od początku wyprawy. Nie, nie piszę go – na to nie znalazłbym czasu. Nagrywam dzień po dniu. Doszedłem już do wczorajszego dnia, czyli jestem na bieżąco. A to oznacza, że więcej będę mógł nagrywać z myślą o tekstach do wrzucenia na ten blog. Jest więc szansa, że w najbliższych dniach/tygodniach będę pisał więcej i bardziej treściwie. A zdjęcia, jak zgram, to będę dodawał.