Park Narodowy Niokolo Koba jest największym obszarem chronionym w Senegalu i jednym z najważniejszych w tej części Afryki. Można tu spotkać (jeśli się ma szczęście) między innymi słonie, które w Zachodniej Afryce występują dość rzadko, i szympansy – to prawdopodobnie najbardziej wysunięte na północ miejsce, które zamieszkują. Są też lwy.
Więc tym bardziej chcieliśmy zobaczyć ten park, chociaż były poważne wątpliwości, czy pozwolą nam przejechać przezeń rowerami. W tej kwestii docierały do nas (jak to często bywa) sygnały dwojakie. Francuz, z którym korespondowałem przez wyjazdem, napisał mi, że są tu „lwy i inne bestie” i nie należy tu jechać rowerem (on sam przejechał samochodem), natomiast drugie nasze źródło, mój kolega Łukasz, który również jeździł w tym regionie rowerem jakieś dwa lata temu, mówił, że nie powinno być problemu i po asfaltowej route nationale, która przechodzi przez środek parku, powinniśmy bez trudu przejechać.
By się upewnić, w Tambacoundzie udaliśmy się do biura PN i postanowiliśmy zasięgnąć informacji z pierwszej ręki. Spotkaliśmy Ważnego Pana odzianego w beżowy mundur z belkami na pagonach i to jego postanowiliśmy wypytać.
– Po asfalcie możecie jechać – powiedział.
Ale przyznam, że to nie było rozwiązanie, które mnie do końca satysfakcjonowało. Planowałem bowiem przeciąć park mniej uczęszczanymi drogami i dostać się w ten sposób do położonej na południe od niego, już w kraju Bassari, Salematy.
– Ce n’est pas possible – wyjaśnił grzecznie Ważny Pan, a jeden z przewodników powiedział nam dlaczego:
– Gambia niesie teraz tyle wody, że przelała się ponad mostem. Jeśli chcemy tamtędy przejechać, używamy łodzi, ale turystów w ogóle tamtędy nie puszczamy.
W tej sytuacji uznałem, że należy trzymać się asfaltu, a po kraju Bassari zrobić wycieczkę z Kedougou. Tak też zrobiliśmy. Półtora dnia zajęło nam dotarcie do granic parku. Na wszelki wypadek postanowiliśmy przemknąć chyłkiem obok posterunku. Niestety nie udało się.
– Na rowerach nie możecie jechać – stwierdził wielki i głupkowaty strażnik.
– Ależ właśnie że możemy – odpowiedziałem – pytaliśmy o to w Tambacundzie. Tylko dlatego wybraliśmy tę drogę, w przeciwnym razie jechalibyśmy lepszą drogą przez Kayes.
W krótkiej rozmowie przekonaliśmy gościa. Już nam zapowiedział, że nas przepuści, gdy z daleka wypatrzył nas jego przełożony. Przybiegł i wmieszał się do rozmowy. Niestety był nieco inteligentniejszy, bardziej wygadany i lepiej mówił po francusku niż strażnik.
– Nie puszczamy rowerzystów, musicie załadować się na samochód.
– A kto za to zapłaci?
Typ pominął to pytanie.
– Macie jakiś papier od dyrekcji parku?
Oczywiście nie mieliśmy. Udało nam się go namówić, by zadzwonił do Tamby i spytał dyrekcję o zgodę. Rozmawiali w wolof, wtrącając tylko francuskie słowa.
– Nie zgodzili się. Ce n’est pas possible. To zarządzenie najwyższego szefa.
Usztywnili się jeszcze bardziej. Ponad godzinę siedzieliśmy z nimi, popijając herbatkę i rozmową próbując ocieplić atmosferę. Wreszcie udało nam się namówić go na ponowny telefon. Poprosiliśmy, żeby ustalił, kto z nami rozmawiał przed dwoma dniami, by potwierdził, co nam wtedy powiedział.
Teraz rozmowa trwała dłużej. Po kolejnym kwadransie oczekiwania telefon zadzwonił ponownie.
– Możecie jechać. Tylko bądźcie ostrożni.
Nie czekając aż zmieni zdanie albo aż wróci szef posterunku, wsiedliśmy na rowery, a po minucie zniknęli nam z oczu.
Teraz byliśmy tylko my i las.
To zupełnie inne klimaty niż to, co widziałem we wschodniej Afryce. Las jest gęsty, wysoki, nie żaden busz, tylko regularne drzewa, akacje, drzewa tekowe (swoją drogą nie mogę się już doczekać lasu równikowego i tych 60-metrowych drzew, o których tyle czytałem). Pośród nich kępy bambusów. Z olbrzymich liści drzew tekowy kapią krople wody – aż dziw, że mogą kapać tak głośno. Tam gdzie gąszcz jest największy, jest całkiem mroczno. Co jakiś czas pośród gęstwiny wznoszą się olbrzymie termitiery. One już na równinie robią wrażenie, takie wysokie, murowane wieże, a co dopiero tutaj, skryte w mroku, wsparte o pnie drzew, wznoszące się na kilka metrów. Czarodziejskie zamczyska. Las jest gorący i parny. Rozbrzmiewa rozmaitymi, nieznanymi odgłosami. Krzyki ptaków i małp (czasem trudno je odróżnić), głośne bzyczenie owadów. Jedziemy w milczeniu, taki jest onieśmielający. Rozmowa z panami trwała tak długo, że zbliża się godzina naszej południowej przerwy. Aż strach zatrzymać się tak pośrodku tego gąszczu.
Przy okazji dokonaliśmy ciekawego odkrycia. Czy wiecie, że jeśli na ziemię wyleje się wodę, siadają na niej motyle i jeszcze kilka godzin później są w stanie wyssać z gleby wilgoć? Tak to wygląda w praktyce.
Ale ani podczas dwugodzinnej sjesty, ani potem, gdy przez kolejne trzy godziny jechaliśmy do posterunku Nikolo Koba w samym środku parku, nie wyszły do nas żadne większe zwierzęta. Nie pokazała nam się nawet najmniejsza antylopa, a co dopiero mówić o słoniach. Gęste o tej porze roku liście nie pozwalają wzrokowi przebić się w głąb lasu. Jadąc przecinamy niewielkie strumienie i rzeki. Jedne są wyschnięte, a inne pełne wody – nie wiem, od czego to zależy. Gdy znad mostku wyjrzałem na jedno z takich bajorek, usłyszałem plusk i kątem oka zobaczyłem wielkie cielsko zanurzające się w głębinie. Dwa, trzy metry miał na pewno, więc to musiał być krokodyl. Niestety, pomimo że czekaliśmy na niego jeszcze kilka minut, nie zechciał już wyjść na ląd i ukazać nam się w pełnej krasie. Zobaczyliśmy natomiast wielkiego, przynajmniej metrowego i znacznie mniej strachliwego warana.
Za to nie zabrakło nam wrażeń wieczorem. Strażnicy posterunku Niokolo wiedzieli już, że przyjedziemy. Obozowisko (campement), które kiedyś było w tym miejscu (bywał w nim nawet Senghor, który zaszywał się czasem w buszu, by pisać – powiedział nam jeden ze strażników), zostało pożarte przez dżunglę. Pawiany korzystają teraz z pozostałości domów. Rozbijamy więc namioty pośrodku posterunku. W porze przygotowywania kolacji odwiedził nas guziec („on się tu urodził, o, w tych krzakach, więc żyjemy tak obok siebie”), który usiłował pozbawić nas sosu pomidorowego i musiał zostać w końcu odgoniony kijem. A przed świtem koncert polifoniczny z sąsiednich zarośli dały nam pawiany (te w przeciwieństwie do guźca uciekały przed nami i niechętnie pozowały do zdjęć). Na śniadanie mieliśmy za to towarzyskiego koczkodana – złodzieja.
(fotka niestety nieostra, ale wrzucam, żeby pokazać, że guziec był naprawdę blisko)
No i mógłbym tak jeszcze pisać i pisać, ale już naprawdę pora ruszać, więc wysyłam to, co jest. Na zakońćzenie jeszcze tylko wielki skorpion, którego zdybaliśmy na drodze. Największy, jakiego w życiu widziałem.