Jeśli czytałaś/-eś mój blog z Afryki Wschodniej, będziesz być może chciał/-a – zobaczywszy ten tytuł, a co gorsza również następny – czym prędzej zamknąć stronę. „Przecież to już było” – powiesz. Przykro mi to stwierdzić, ale niestety w dużej mierze możesz mieć rację – rzeczywiście to wszystko już widziałem po tamtej stronie kontynentu i starałem się wówczas rzetelnie zrelacjonować. Afryka przy całym swym zróżnicowaniu krajobrazowym, etnicznym, językowym, jest niestety dość podobna, jeśli idzie o codzienne życie. Ja się tego w sumie spodziewałem. Jeśli zaś Ty oczekiwałeś/-aś czegoś całkiem, całkiem nowego i zupełnie innego – przykro mi – zamknij tę kartę i po sprawie. Ale jeśli masz ochotę ponownie zobaczyć podobne zdjęcia i przeczytać opisy podobne do tych, które zamieściłem na blogu przed trzema laty, będzie mi miło, bo trochę czasu (i wina) pochłonęło napisanie tego tekstu.
Jest takie słowo na „R”, które znakomicie oddaje klimat afrykańskich wiosek. Niestety jest bardzo, bardzo wulgarne i doprawdy nie przeszłoby mi przez usta, ale wiecie, o jakie słowo chodzi… Inaczej mówiąc, jest raczej syfnie… Czystość to zdecydowanie nie jest afrykańska specjalność. Zwały śmieci leżą na każdym kroku, bo każdy rzuca je ot tak, pod siebie. Niby gdzie ma rzucać, skoro nie ma śmietników? Ale śmietników nie ma, bo nikt z nich by nie korzystał. Błędne koło. Zachłystując się wieczornym smogiem w Bamako, czarną chmurą wydychaną przez tysiącletnią ciężarówkę i gryzącym dymem śmieci spalanych na przedmieściach wioski, myślę sobie (1) o nieszczęsnej zatruwanej gazami cieplarnianymi planecie, (2) sensie ograniczania emisji w Europie, (3) czy rewolucja cywilizacyjna, jaką jest (bardziej lub mniej powszechnie dostępny) samochód (względnie motocykl) musi się realizować kosztem tak wielkiego zatrucia środowiska. Czy do rozwoju Afryki jest niezbędna chmura spalin? Nie da się ominąć tego etapu? Niestety Afrykanie nie są tym zainteresowani, a Świat ma inne rzeczy na głowie niż Afrykę. Bez tych okropnych śmieci afrykańskie wioski byłyby malownicze. Szwendające się kozy i bawiące się dzieci – to byłby doprawdy sielski obrazek, gdyby nie fakt, że głównym pożywieniem kóz są owoce foliowca, a jedynymi zabawkami dzieci – kawałki opony lub blaszane puszki.
Ale wyobraźmy sobie, że brud nagle zniknął. I oto przenosimy się magicznie w wiek XIX… Co ja mówię – równie dobrze może być XVI albo XII – wszakże tak przez całe stulecia wyglądała wieś wszędzie na świecie. Dopóki w bogatej części świata nie wkroczyły do niej traktory i snopowiązałki, pestycydy, PGR i GMO. Dopóki dochody rolników nie zostały sztucznie zrównane z innymi działami gospodarki, wieś wyglądała wszędzie tak samo – tak jak i dziś wygląda w zaniedbanych regionach Afryki. Motyka, łopata, pług, brona, człowiek, pot, znój, osioł, wół. Do tego dochodzą ciężkie warunki klimatyczne – kto byłby w stanie ciężko pracować fizycznie przy 40-stopniowym upale? Ale za to, w nagrodę, obfitość wody (no, chyba że susza) i słońca, dzięki którym ziemia sama, bez wielkiego wkładu, rodzi owoce.
Uciekamy od tematu… Jeszcze raz. Wyobrażamy sobie, że śmieci znikają i wszystko staje się piękne, sielskie i bukoliczne. W wioskach okrągłe domki, przy nich gromadka dzieci a trzódka skubie trawkę. Kurki, kózki, prosiaczki (jeśli w wiosce mieszkają chrześcijanie), osiołki. Domy – jak w całej Afryce – okrągłe, nieduże. W Senegalu czasem z cegły, w Mali – prawie bez wyjątku z suszonej cegły lub po prostu z gliny oblepiającej wyplecione z wikliny ściany. W Mali, zauważyłem, wioski są znacznie bardziej zwarte, podwórza zamknięte, odstępy między domami zagrodzone płotem i tylko jedno wejście prowadzi do całego skupiska domów. W takim maleńkim osiedlu mieszka rodzina – ojciec, matka i dzieci gromadka – ponieważ jest tych dzieci cała masa, przynajmniej ósemka, to ci najstarsi często mają już własne dzieci, które bawią się wspólnie z młodszym rodzeństwem rodziców, doglądane przez średnie rodzeństwo… Razem zajmują cztery, sześć, osiem domów. A kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów dalej mieszkają bracia i siostry rodziców. Cała wioska się zna, wszyscy są spokrewnieni lub dobrze zaprzyjaźnieni. Idąc przez wioskę trzeba bez przerwy pozdrawiać – to wujka, to stryjka, to ciocię, to zięcia, szurzego i świekrę. Sam widziałem, gdy z Collie poszedłem na drugi koniec wsi po orzeszki (czytaj w tekście o kraju Bassari).
Podróżny, który trafi do wioski, jest całkiem zagubiony. Jeśli nie zna nikogo, niczego nie kupi, nawet cebuli. Wieś niczego nie sprzedaje. Każdy produkuje na własne potrzeby, a nadwyżki ewentualnie wymienia z sąsiadami. Często nie ma tu nawet piekarni ani sklepu. Nie jestem przekonany, czy w malijskiej wsi jada się na co dzień chleb. Nie znajdziesz tu też niczego do jedzenia, żadnej restauracji czy garkuchni. Jedzenie robi się tylko dla własnej rodziny. Oczywiście, jeśli masz szczęście (nietrudno tu o nie), zostaniesz zaproszony do wspólnej misy. Ale kupić jedzenia nie ma szans. W tym celu musisz udać się do miasteczka. Jedynym wspólnym punktem w wiosce jest studnia – zwłaszcza tam, gdzie rząd zbudował pompę (w Senegalu prawie w każdej wiosce, w Mali – znacznie rzadziej). Czerpanie wody to okazja do spotkań i plotek. Ale zdarza się, że nawet studni nie ma w wiosce. Wtedy wodę do picia i gotowania nosi się z rzeki. A brzeg rzeki przejmuje funkcję kulturalną i społeczną. Przy praniu i myciu spotykają się mieszkańcy, kojarzą się pary i bawią dzieci.