Wycieczka na kajmany

Uwaga, zarówno poniższy tekst, jak i zdjęcia zawierają treści drastyczne i w żadnym wypadku nie powinny być czytane ni oglądane przez małoletnich lub słabszych nerwowo.
W pierwszy dzień świąt rozmowa ponownie zeszła na krokodyle.
– Jeśli macie ochotę, to możemy pojechać nad zaporę, żebyście je mogli zobaczyć – powiedział ojciec Marcin.


No pewnie że mieliśmy ochotę. Nasłuchaliśmy się i naczytali w przewodniku o tych gadach, które tu określa się francuskim mianem kajmanów – niesłusznie, bo kajmany stanowią osobną rodzinę i żyją nie w Afryce, lecz w Nowym Świecie. W niektórych regionach Afryki, w tym również w Burkinie, są czczone przez animistów jako zwierzęta święte. Mają szczęście te, które zdecydowały się zamieszkać w rzekach i jeziorach w takich regionach – nie grozi im zjedzenie, a jak sobie być może przypominacie, mięso krokodyli to prawdziwy przysmak. Także tu, w Sabou znajduje się sadzawka ze świętymi krokodylami. Płaci się tysiąc franków od osoby i trzeba jeszcze ufundować kurczaka (kolejne 3 tysiące, co jest złodziejską ceną, bo normalnie kurczak kosztuje połowę tego) i można zobaczyć, jak krokodyle sobie z rzeczonym drobiem gładko radzą.
– Po co płacić, skoro krokodyla można zobaczyć w każdym zalewie? – bardzo rozsądnie zauważył franciszkanin.
W Burkinie w pobliżu każdej większej miejscowości i na każdej większej rzece buduje się zapory, które zatrzymują wodę w porze mokrej i zaopatrują w nią ludzi porą suchą. Tak powstałe zalewy są również sposobem wzbogacenia diety okolicznych mieszkańców w białko z ryb, bo mięso jada się tu tylko od święta. Krokodyle są efektem ubocznym, nikt ich nie zaprasza, nikt nie wie, skąd się biorą, ale rzeczywiście prędzej czy później w każdym zalewie się pojawiają.
– Bądźcie gotowi o czwartej – przykazał nam – pojedziemy tam, gdzie zwykle jeżdżę łowić ryby.
Za pięć czwarta. Cisza. Czwarta. Nadal cisza. Parę minut po zacząłem się przechadzać po dziedzińcu klasztoru. Zasnął jak nic, a przecież nie wypada zmęczonego człowieka budzić. A tak bardzo się nastawiliśmy na wycieczkę. Wygląda na to, że znów nie zobaczymy krokodyla. Kwadrans po czwartej pojawił się padre Lorenzo.
– No oczywiście, że powinieneś go obudzić – przeciął moje wątpliwości.
Po chwili stałem przy drzwiach pokoju o. Marcina.
– Marcinie, Marcinie – powiedziałem półgłosem tak, żeby go nie zbudzić, jeśli śpi głęboko, ale żeby usłyszał, jeśli nie śpi.
Już nie spał. Parę minut później siedzieliśmy w samochodzie. Od ulubionego zalewu o. Marcina dzieli nas kawałek drogi – 20 minut po asfalcie, a potem 20 po piste przez busz. I oto zobaczyliśmy, jak zniżające się słońce odbija się w tafli wody.
– Jesteśmy – oznajmił o. Marcin – tu zawsze staję, gdy przyjeżdżam na ryby.
Zaparkował samochód w cieniu jedynego drzewa rosnącego u stóp zapory, długiej na 300 metrów, a wysokiej na siedem. Nie zwlekając, wdrapaliśmy się na szczyt. Biegła tam ścieżka, a po drugiej stronie zapora dość stromo opadała ku wodzie.
– Zwykle cumują tutaj – ciągnął. – Boją się człowieka i gdy tylko mnie widzą, odpływają. Ale z daleka powinniśmy je zobaczyć i spróbujemy podejść jak najbliżej się da.
Zszedł na skraj wody. Podążyliśmy za nim raczej niepewnie.
– Nie widzę żadnego. Chodźmy dalej.
Doszliśmy do końca zapory, a krokodyla ani śladu. Oczywiście trójka białasów przechadzających się i wpatrujących w jezioro nie mogła nie wzbudzić zainteresowania lokalnych. Dwóch, trzech, a wkrótce czterech wyrostków porzuciło motory na drodze poniżej zapory i wdrapało się na górę, by zobaczyć, czego tu szukamy. Ta ich ciekawość potrafi doprowadzić mnie do szału. Ale dziś jest święto i byłem w dobrym nastroju. Zająłem się raczej obserwowaniem tafli jeziora, a że wzrok mam nie najgorszy, dojrzałem jednego po chwili.
– Tam, poniżej słońca. Widzicie trzy gałązki wystające z wody? Na lewo od nich i trochę w dół.
Podawaliśmy sobie aparat, by przez teleobiektyw przyjrzeć się gadzinie. Niewiele udało nam się zobaczyć. Krokodyl, gdy płynie, wygląda jak kłoda drewna. Jeśli kto ma lepszy wzrok, dopatrzy się kolców na grzbiecie i ogonie, które wystają ponad wodę. Czekaliśmy, czy może nie wyjdzie na brzeg, nie spróbuje pożreć osiołka, który się pasł w pobliżu. Nic z tego. Krokodyl zanurkował i zniknął nam z oczu. Wróciliśmy na środek zapory i zasiedliśmy nad samą wodą (ja trochę wyżej niż oni i trzymałem nogi blisko siebie). Wkrótce ujrzeliśmy, jak nasz krokodyl płynął przez sam środek jeziora na przeciwległy brzeg. Był bardzo daleko i tylko dzięki lufie teleobiektywu mogliśmy cokolwiek zobaczyć. Ale ciągle liczyliśmy na więcej.
– Czasem przypływają tu dopiero o zachodzie słońca i zostają do rana – wyjaśnił o. Marcin.
Pełni nadziei czekaliśmy, aż słońce całkiem schowało się w jeziorze. Wtedy przypomnieliśmy sobie, że dziś przygotowywana przez Greków świąteczna kolacja (prosię przez dwa dni się marynowało w kuchni, a od rana napełniło ją zapachem pieczystego) i uznaliśmy, że pora się ewakuować.
– Jeśli macie ochotę, możemy przyjechać tu przed świtem. Wtedy na sto procent zobaczycie je przy samej zaporze.
No pewnie, że mieliśmy ochotę. Ale na jutro mieliśmy już plany… Mieliśmy wszak o zaraniu opuścić gościnnych braci i udać się w dalszą drogę. Nie można mieć wszystkiego. Wprawdze Łucja próbowała mnie przekonać, że przecież możemy rowery wstawić na samochód, przyjechać na zaporę i dopiero stąd ruszyć w dalszą drogę, ale tym razem postanowiłem być pryncypialny. Nie przyjechaliśmy tu jeździć samochodem. Jeśli będziemy mieć szczęście, zobaczymy jeszcze niejednego krokodyla w dalszej podróży. A już zwłaszcza w Nilu musi się od nich roić. Prawda?

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *