Jezioro Tengrela leży w południowo-zachodniej części Burkiny Faso, wciśniętej między Mali a Wybrzeże Kości Słoniowej. W tej najbardziej malowniczej części kraju, czyli, inaczej mówiąc, tej jedynej, która nie jest płaską, trawiastą przestrzenią, po której hula wiatr. Nie jest bardzo duże, może z 5 km długości a szerokości połowa tego. Na naszej trasie znalazło się z tego powodu, że mieszkają w nim hipopotamy. Gdybyście mogli obejrzeć trailer wyprawy, który Czapla pracowicie zmontował, ale który nie daje się, cholera, nijak wyeksportować z programu, dowiedzielibyście się, że obejrzenie hipopotamów to był jeden z głównych powodów, dla których Łucja chciała wybrać się do Afryki. Nie udało się w Nigrze, dajemy im drugą szansę w jeziorze Tengrela. Specjalnie dla nich nadłożyliśmy kilkadziesiąt kilometrów po gruntowych drogach.
W przewodniku wyczytaliśmy, że hipopotamy są oczywiście znakomitym pretekstem do tego, by z białasów wyciągnąć nieco kasy. Każdy, kto chce je zobaczyć, powinien uiścić opłatę 2000 fcfa (13 zł), w co wliczony jest koszt pływania pirogą po jeziorze. Więc nawet nie jakoś tragicznie dużo. Mogliby zrobić 5000 a i tak by białasy przyjechały. Niemniej jednak postanowiliśmy spróbować zobaczyć hipopotamy na własną rękę. Możecie obejrzeć dokładnie na mapie ze śladem z GPSa (tutaj), jak zboczyliśmy z drogi wiodącej z Sindou i ścieżynkami dostaliśmy się nad jezioro. Szukaliśmy długo… nawet nie tyle hipopotamów, ile samego jeziora, ponieważ znaczna część zarosła trzciną (pora sucha). Ja bym chętnie szukał dalej, ale Łucję bolał brzuch, więc musieliśmy się wycofać i wrócić na oficjalną drogę poszukiwania wymarzonych zwierząt.
– Czy są hipopotamy? – zapytałem strażnika w budce, który pobierał opłaty (oczywiście żadnego biletu, czy choćby pokwitowania).
– Słuchaj, to są dzikie zwierzęta, raz są, raz ich nie ma – odpowiedział wymijająco.
– Ale przecież pływaliście dziś, widzieliście je, czy nie? – brnąłem dalej.
– Nie mogę ci zagwarantować, że je zobaczysz. Wczoraj widzieliśmy je cały dzień.
Zrozumiałem, że nie dostanę jednoznacznej odpowiedzi, zresztą tak na dobrą sprawę wiedziałem, że ma rację z tymi dzikimi zwierzętami. Ale wiedziałem też znakomicie, że koleś wiedział, że hipopotamów dziś nie zobaczymy, tyle że przecież nam tego wprost nie powie. Napatoczyła się akurat bryczka z białasami ze Szwajcarii.
– Widzieliście je? – spytałem, a kątem oka zobaczyłem, że strażnik był wyraźnie niezadowolony, że akurat musieli tędy jechać. Najchętniej zabroniłby nam rozmawiać.
– Nie. Nie było ich. Wczoraj podobno były przez cały dzień.
Tak, tę historię też już słyszeliśmy.
– Ale i tak nam się podobało. Ładnie tutaj – dodała Szwajcarka.
Przekonała nas. Zresztą i tak już byliśmy zdecydowani. Nie po to nadkładaliśmy tyle drogi, żeby teraz przynajmniej nie spróbować. No więc płacimy i jedziemy.
– A z hipopotami to jest tak, że czasem dziesięć minut i hop! już są z powrotem w jeziorze – dodał strażnik.
Jasne.
Pływaliśmy pirogą z godzinę. Przewodnik pokazał nam miejsce, gdzie zwykle można zobaczyć hipki. Cała ta część stawu jest pozbawiona nenufarów, wszystko wyjedzone.
– Jeśli jest całe stado, można do nich poddpłynąć na 10 metrów, tak pewnie się czują. Ale jeśli jest pojedynczy, boi się, że go zabijesz, i nie pozwala się zbliżyć na mniej niż 20 metrów.
Dziesięć metrów! To niesamowite! Hipopotam to przecież najbardziej niebezpieczne zwierzę w Afryce, odpowiedzialne za większość wypadków śmierci człowieka spowodowanej przez zwierzęta. Byłem przekonany, że obserwuje się je z bardzo daleka, a okazuje się, że można podpłynąć naprawdę blisko.
– Uderzamy wiosłem w burtę łodzi – o tak – zademonstrował i po okolicy rozległo się głuche dudnienie – a hipopotamy zaciekawione wystawiają głowy nad wodę, żeby zobaczyć, co to jest.
Niestety pomimo wielokrotnego łupania kijem w burty dziś nie zobaczyliśmy nawet kawałka nosa. Hipopotamy siedzą w lesie nieopodal i pilnują młodych (to też powiedział przewodnik, chociaż doprawdy nie rozumiem, dlaczego nie mogą ich pilnować w jeziorze jak wczoraj). Później sprawdziłem na GPSie i okazało się, że dopłynęliśmy łodzią prawie do tego miejsca, do którego wcześniej dotarliśmy rowerami. Także teraz uprzedzamy wszystkich, którzy planują odwiedzić jezioro Tengrela w poszukiwaniu hipopotamów: pojedźcie najpierw i sprawdźcie, czy na pewno są, a dopiero potem wybierzcie się na przejażdżkę po jeziorze.
Wróciliśmy do przystani, ale wcale nie byliśmy źli ani zniechęceni, ani smutni, że nie zobaczyliśmy wielkich zwierząt. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, napatrzymy się na nie w Nilu. A przejażdżka łodzią była naprawdę przyjemna – dokładnie tak jak mówili Szwajcarzy. Całe jezioro (oprócz oczywiście hipopotamiego żerowiska) jest porośnięte kwitnącymi nenufarami. Jest też sporo ptaków „liliołazów” – naprawdę się tak nazywają, „lily-trotters”, chociaż oficjalna nazwa to dżakana (ang. jacana, z rodziny jacanidae). Nazwa oddaje rzeczywistość. Ptaszki biegają po liściach, zgrabnie przeskakując lub przefruwając większe odległości. Potrafią odwracać leżące na wodzie liście i zjadać przyczepione do nich owady lub mięczaki. Wyjadają też owady pasożytujące na skórze hipopotamów (tego oczywiście nie widzieliśmy). Natomiast udało nam się zobaczyć orły polujące na ryby. Bardzo uparte, robią nieraz kilkanaście podejść, zanim uda im się w końcu dorwać biedną rybkę.
No to teraz fotki
99