Środkowy Benin podoba nam się znacznie bardziej niż północny. Przede wszystkim dlatego, że drugiego dnia zniknęły te koszmarne bachory. Te, które spotykamy teraz, są już dużo grzeczniejsze. Zwłaszcza małe dzieci są śmieszne, gdy na nasz widok wykrzywiają buzie i zaczynają płakać lub po prostu przed nami uciekają. Te większe natomiast przyglądają się ciekawie, bo przyjazd białasów na rowerach do wioski to rzadka atrakcja. Nierzadko zdarza się natomiast, że o prezenty żebrzą dorośli. Tegośmy jeszcze nie mieli. I to bardzo zaważyło na naszej ogólnej opinii o Beninie.
Za to bardzo zmieniły się miasta. Zniknęły wszystkie budowle z błota i gliny, zastąpione przez beton. Gdy przejeżdżaliśmy przez Natitingou, pomyślałem, że tyle betonu nie widziałem przynajmniej od Bamako, a może nawet od Dakaru. W każdym dużym mieście spotykamy teraz wielkie, betonowe bramy wjazdowe, pojawiają się też pomniki – i to nie pomniki orzeszka arachidowego czy jakiejś baby z owocami, ale takie prawdziwe, historyczne, upamiętniające jakieś postaci lub wydarzenia. Gdzieniegdzie można nawet znaleźć tablice z informacją turystyczną – niesamowite, nie? Zwłaszcza jeśli porównać to ze stanem, w jakim znajdowały się zabytki w Sikasso, pisałem o tym, pamiętacie? No i oczywiście można też znaleźć trochę lepiej lub gorzej zachowanych śladów bytności Francuzów.
Natomiast na wsi nie ma wiele betonu. Nadal większość domów wygląda tak, jak w poprzednich krajów, które odwiedzaliśmy. Może z tą różnicą, że tutaj jest więcej niż tam drewna, a mniej gliny. Powoli znika architektura Sahelu, chociaż w północnym Beninie nadal można spotkać gliniane twierdze, zwane tu „tata samba”. Z betonu na wsi buduje się jedynie kościoły. Ale jakie kościoły! W przeciwieństwie do Burkiny (już nie mówiąc o Mali), gdzie jednak dominował islam, tu nie można mieć wątpliwości, że jesteśmy w kraju chrześcijańskim. Co krok to kościół. Każdy opatrzony przydrożną tablicą głoszącą, do jakiego wyznania należy. Różne większe i mniejsze sekciarskie Kościółki ze Stanów o zabawnych niekiedy nazwach stoją dumnie obok świątyń metodystów, adwentystów i oczywiście katolików. A każda może pomieścić dobry tysiąc ludzi, oczywiście w przyszłości, bo na razie wypełnia się ledwie w nieznacznej części. Przyszedł do nas któregoś wieczoru taki gość i w rozmowie pyta:
– Jesteście chrześcijanami?
– Tak – odpowiadamy – katolikami, a ty?
– Ja jestem SWC – odpowiedział dumnie.
– Co to takiego? – spytaliśmy i zauważyliśmy, że wyraźnie zrobiło mu się przykro, że nie wiemy.
– Szkoła Wiernych Chrystusowi (Ecole des fideles de Christ).
Bardzo nam się spodobało takie określanie religii skrótem. A następnego dnia rzeczywiście zobaczyliśmy w najbliższej wiosce jeden kościół należący do współwyznawców naszego pana. I w następnej wiosce jeszcze jeden. A potem już nigdy i nigdzie nie dostrzegliśmy takiej tablicy, pojawiło się natomiast mnóstwo innych, zupełnie nowych i niespotykanych wcześniej.
Wielką zaletą tego chrześcijańskiego charakteru Beninu jest to, że w niedzielę drogi są niemal zupełnie puste i możemy jechać swobodnie obok siebie i rozmawiać. Nikt nie trąbi, nikt nie smrodzi. Gdybyż tak było więcej niedziel w tygodniu!
Nadal jest ubogo. Jadąc przez benińską wieś, można odnieść wrażenie, że jedyne, co się tu uprawia/produkuje i czym się tu handluje to jam i węgiel drzewny. Ale za to w ilościach hurtowych. Jeśli węgiel, to w wielkich worach ustawionych jeden przy drugim wzdłuż drogi. Jeśli jam, to albo bulwy ułożone w wielkie sterty, albo już przygotowany do dalszej obróbki, oskrobany ze skóry i pocięty na małe kawałki i poukładany w nieduże kupki, albo wreszcie – zmielony na mąkę służącą do wyrobu meduzy (czytaj we wpisie „Bon Appetit”). W tym ostatnim przypadku przy workach z mąką sprzedające (zawsze kobiety) ustawiają tabliczki ze swoimi nazwiskami, przezwiskami i czasem nawet numerami telefonów. Przy jamie nieobrobionym tabliczek nie ma nigdy, a przy mące są zawsze. Ktoś potrafi wyjaśnić, o co chodzi?
I na zakończenie nasza fotka z okazji małego jubileuszu. Nasz GPS skończył właśnie 10.000 km (nie, nie, nie tylko na rowerze, bo rejestrowaliśmy nim również przelot do Dakaru) i postanowiliśmy to uczcić łykiem pastisu. Niestety tylko we dwóch z panem P., bo Łucja nie uważa anyżku.