Czy pisałem o pokazie zdjęć? Chyba nie. No to szybko dwa słowa – p. ambasador zgodził się, byśmy opowiedzieli o naszej podróży. Ponieważ było sporo obcokrajowców, wyszliśmy od małego smrodku dydaktycznego, czyli od Nowaka. Potem pokazaliśmy trochę naszych fotek. Było kilkadziesiąt osób, zainteresowanych, miłych. Z kilkoma osobami spotkaliśmy się potem ponownie. A wyjeżdżając z Abudży, mieliśmy solidną eskortę. Odprowadzał nas bowiem rowerowy team polskiej ambasady, a ponadto kilkoro innych Europejczyków, z którymi mieliśmy okazję się poznać podczas przedłużonego pobytu w Abudży.
Wyjazd ze stolicy, zwłaszcza po długim odpoczynku daje złudne poczucie, że już niedaleko, że teraz – rach, ciach – szybko pójdzie i lada moment nastąpi jakaś nowa odsłona podróży. W przypadku Abudży też trochę tak było. Wprawdzie mieliśmy świadomość, że do Calabaru mamy 750 km i to najkrótszą drogą, wyznaczoną przez Google, ale byliśmy silnie zmotywowani, by tę trasę szybko puknąć. Liczyliśmy, że uda się w dziesięć dni, a może nawet szybciej. 75 km dziennie nas nie przeraża, a chcemy jak najszybciej opuścić Nigerię. Na szczęście wszyscy twierdzą, że wschodnia część kraju jest znacznie przyjemniejsza niż zachodnia.
Przez pierwszych 40 km było nieźle. A potem asfalt zniknął. Tegośmy się nie spodziewali. Okazało się, że wybrana droga, choć najkrótsza, z pewnością nie będzie najłatwiejsza. Ale alternatywą było nadłożenie (po asfalcie) ok. 200 km. A dodam, że jazda po nawet najlepszej drodze jest niezbyt przyjemna ze względu na duży ruch samochodów. Tu przynajmniej w mniejszym stopniu grozi nam rozjechanie. Jest też szansa, że przy mniejszej drodze ludzie będą mniej agresywni (tak sobie wyobrażaliśmy). Na wszelki wypadek umówiliśmy się z konsulem, że będziemy mu przesyłać co wieczór informację, gdzie nocujemy tak, jak przesyłamy ją do biura prasowego.
A noclegi, trzeba przyznać, były zwykle nerwowe. Nigeria ma 180 mln mieszkańców, a powierzchnię stosunkowo niewielką. To znaczy, że gęstość zaludnienia jest bardzo duża i że trudno jest znaleźć miejsce bezludne lub przynajmniej odludne. W rezultacie pomimo że usiłowaliśmy się zwykle chować gdzieś na polach jamu, zwykle odkrywano naszą obecność jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Nie, nie było przy tym żadnych nieprzyjemnych sytuacji, wręcz przeciwnie, zwykle ludzie byli mili i nawet zapraszali nas do siebie. Czasem częstowano nas nawet lokalnymi przysmakami, jak na przykład świeżo złapane szczury (podziękowaliśmy). Ale sama świadomość, że ktoś wie, gdzie jesteśmy, bardzo nam przeszkadzała. Poza tym traciło się sporo najcenniejszego czasu przed zapadnięciem ciemności na dyskusje i tłumaczenia, co tu robimy i dlaczego nie chcemy nocować w wiosce.
Mimo to codziennie czekaliśmy z wytęsknieniem na nadejście wieczoru. Droga była tak ciężka, że byliśmy naprawdę wykończeni. Zamiast założonych 75 km dziennie robiliśmy 50. Wertepy, piachy – cieszyliśmy się, gdy trafił się kawałek ubitej ziemi. Nieraz zdarzało się, że musieliśmy prowadzić rowery. To był najcięższy tydzień od początku wyprawy.
A na dodatek co raz to pojawiały się jakieś przeszkody. Wiedziałem, że po drodze jest rzeka, ale spodziewałem się naiwnie, że pływa po niej normalny prom (taki jakie były np. na Nilu), na który można załadować nawet ciężarówkę. A na miejscu okazało się, że wszystko, na co można liczyć, to niewielkie, kilkunastoosobowe pirogi. Były na szczęście wyposażone w silnik, ale i tak przepłynięcie szerokiej na dobre półtora kilometra Benue zajęło nam z godzinę. Na drugim brzegu okazało się, że to i tak jeszcze nie koniec, bo jest jeszcze druga odnoga, kilkadziesiąt metrów szerokości, ale na tyle głęboka, że trzeba znowu płynąć łodzią (tym razem wiosłową). Mieliśmy trochę stracha, bo po zaokrętowaniu rowerów, nas dwojga i pana gondoliera woda dochodziła niebezpiecznie blisko burt, ale udało się nam nie utopić siebie ni sprzętu i w całości dotrzeć na drugi brzeg, mocząc tylko buty.
Ale zdarzyła się też rzeka, na której promu nie było. Gdyby nie pomoc (niebezinteresowna) czterech panów, pewnie nie udałoby nam się we dwoje przenieść rowerów, bo wprawdzie woda była najwyżej po kolana, ale dno nierówne i śliskie i bez wątpienia byśmy się z całym bałaganem przewrócili i utopili całą elektronikę, którą mamy nafaszerowane sakwy 😉