Łezka w oku

Lecimy Ethiopian Airlines. To nie najtańsza opcja, ale doprawdy nie mieliśmy najmniejszej ochoty przesiadać się w Lagos. Tamtejsze lotnisko nie ma strefy tranzytowej, trzeba normalnie przejść przez odprawę paszportową, odebrać bagaż i nadać go ponownie. Wyszukaliśmy w internecie informację, że komuś tam udało się to zrobić bez wizy, ale Kris zadzwonił do ambasady naszego ulubionego kraju w Warszawie i dowiedział się, że wiza tranzytowa jest potrzebna. Czyli możemy albo zagościć ponownie w nigeryjskiej placówce dyplomatycznej i ponownie zakupić wizę, albo lecieć bez i ryzykować, że… no właśnie, co? Cofną nas do Kamerunu? Ale jak? Bez biletów? To już chyba lepiej by nas puścili dalej do tego RPA, do którego byśmy mieli bilet kupiony, bo co to za różnica, skoro i tak gdzieś nas muszą odesłać. Dla poszukiwaczy przygód sytuacja wymarzona. A, jest jeszcze trzecie wyjście – że wsadziliby nas do nigeryjskiego mamra z panami nielegalnymi imigrantami z różnych fajnych miejsc i dodalibyśmy trochę pracy konsulowi w Abudży (o ile udałoby nam się go powiadomić).

Nie, stanowczo nie mamy ochoty przesiadać się w Lagos. Nigdy więcej żadnych kontaktów z Nigerią.

Pamiętam, że to samo mówiłem trzy lata temu po opuszczeniu Etiopii. A jednak dobrowolnie wybrałem Ethiopian Airlines i nockę na lotnisku w Addis. Ale robię to o tyle świadomie, że wtedy przy okazji pobytu w Addis obejrzałem sobie to lotnisko dość dokładnie i wyglądało naprawdę bardzo przyzwoicie. Poza tym Ethiopian aspiruje do tytułu najlepszej afrykańskiej linii lotniczej, jest w Star Alliance i to chyba się powinno przełożyć na normalny standard obsługi (i przesiadki).

Nie pomyliłem się w swych oczekiwaniach.

Na lotnisko w Duali dotarliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem w stosunku do założonego czasu, tzn. na dwie godziny przed przylotem. Cała rezerwa, którą mieliśmy, upłynęła na porannym poszukiwaniu bankomatu, który by chciał nam dać pieniądze na bilet autobusowy i na trochę dłuższą jazdę, niż planowana. Niespodzianki czekały na nas trzy, z czego tylko jedna miła. Pierwsza – podatek wyjazdowy 10000 franków (70 zł), który – inaczej niż w cywilizowanych krajach – nie jest wliczony w cenę biletu. Oczywiście nie mieliśmy już pieniędzy, więc trzeba było znowu odwiedzić bankomat. Druga – na bramce odebrali nam jedzenie, które zabraliśmy w ramach przygotowań do nocki na lotnisku w Addis. Podobno regulacje IATA zabraniają wnoszenia jedzenia na pokład. Nawet jeśli tak jest, to jeszcze nie spotkałem się z przypadkiem,  by ta regulacja była przestrzegana. Musieliśmy więc wcisnąć w siebie nasze bagietki z  majonezem na korytarzu lotniska. Ciekawe, że pomimo prześwietlenia, a następnie rozpakowania podręcznego bagażu panowie nie wykryli całej reszty jedzenia, które mieliśmy w sakwach – serków topionych, rybek i innych, dostępnych w Kamerunie. Cóż, jaki kraj, taka kontrola. Miłą niespodzianką było natomiast wręczenie nam kuponu na hotel i kolację w Addis Abebie. Okazało się, że jeśli się ma nocną przesiadkę, to linia zapewnia nocleg. Nie wiemy, jak to będzie z wizą, bo przecież potrzebujemy wizę do Etiopii, ale zobaczymy na miejscu.

Lot boeingiem 767 długi i niewygodny, bo to jednak stary samolot i pełno pasażerów. W większości lecimy po ciemku, więc nic nie widać.

Lotnisko w Addis naprawdę super. Czyste, przejrzyste, wygodne. Jak nie Etiopia. Wstemplowali nam wizę tranzytową (w cenie biletu), zawieźli autobusem do naprawdę wygodnego hotelu z olbrzymimi pokojami. Wprawdzie hotel wykończony trochę po etiopsku (jakieś haki wystają ze ścian, płytki krzywo ułożone), ale nie ma co narzekać. I tak jest to najlepsze miejsce, w jakim kiedykolwiek byłem w Etiopii. Tyle że mi się Jożin przypomniał, jak pokazywał zdjęcia z kursu, na którym uczył Etiopczyków budować domy… (czytaj tutaj, zainteresowanych odsyłam też do mojej książki).

Preview

Preview

Rano wyglądam przez okno – a tu wieże kościoła, w pobliżu którego mieszkaliśmy u Jożina. Ach, jak miło odwiedzić starę kąty. Panowie strażnicy zawinięci w koce (naprawdę jest rześko o szóstej rano na wysokości 2500 m n.p.m.), charakterystyczne etiopskie rysy: pociągłe twarze, zawsze niedomknięte usta, kędzierzawe włosy. Pan przy sąsiednim stoliku wcina indżerę. Nawet chciałem – Mariuszowym sposobem – poprosić o kawałek, żeby Łucja mogła spróbować, jakie to paskudztwo, ale zrezygnowałem. Etiopia Etiopią, ale to porządny hotel. No i już trzeba jechać na lotnisko. Jedziemy autobusem z Peruwiańczykiem, który ma tu przesiadkę na lot do Burkiny Faso. Opowiadamy mu trochę, co go czeka. On natomiast mówi, że słyszał o Polsce.
– Ronaldo jest z Polski – twierdzi.
– Eee, chyba nie. Raczej z Portugalii – powątpiewamy.
– A, może i z Portugalii – zgadza się.

Drugi lot dużo lepszy. B777 to nowsza, dużo wygodniejsza konstrukcja. A na dodatek samolot prawie pusty. Każde z nas ma dla siebie cały rząd – żeby można było wyglądać przez okno i żeby też można było spać. Gdy tylko wznieśliśmy się, pokazały nam się wygasłe wulkany Wielkiej Doliny Ryftowej.

Preview

Preview

Preview

A potem… znajome miejsca! (czytaj tutaj) Jezioro Langano, jedyne w Etiopii bez bilharcji, w którym się kąpałem trzy lata temu. I to drugie, nad którym jest rezerwat (nie pamiętam nazwy).

Preview

Lecimy cały czas wzdłuż trasy naszego przejazdu z Kairu do Kapsztadu. Niezły kawał żeśmy przejechali. Z góry możemy zobaczyć kilka miejsc, których nie widzieliśmy wtedy, jak choćby Jezioro Turkana. Ale też mnóstwo znajomych kątów: Mt Kenya (jedno zdjęcie z daleka, jedno zbliżenie) i Kilimandżaro (na zbliżeniu samo Kili, a na zdjęciu pionowym Kili z tyłu, a z przodu Meru, na zboczach której spędzaliśmy Wielkanoc z franciszkanami).
Potem już były chmury i niewiele widzieliśmy.

Preview

Preview

Preview

Preview

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *