Chcemy dziś dotrzeć do plaży w Zaworze i tam nocować. Wtedy jutro pukniemy dziewięć dyszek i dotrzemy do plaży Tofu koło Inhambane. Taki sobie ułożyliśmy plan. Rano robimy szybką rundkę po miasteczku Quissico, naprawdę uroczym. Potem kierujemy się w stronę Inharrime. Jedzie się nieźle, chociaż wiatr znad morza – w którą by się nie obrócić stronę – wieje w mordę. Dziwne, niewytłumaczalne zjawisko. Za 2,5 złotego zakupiliśmy cztery papaje, którymi się raczymy, popijając lokalnym winem w tej samej cenie (za butelkę 1/3 litra). Wczesnym popołudniem docieramy do Inharrime, robimy niewielkie zakupy na targu (w Mozambiku mieszczą się one w ślicznych poportugalskich budyneczkach). Jeszcze 12 km asfaltu, a potem 17 km bocznej drogi na plażę („jest dość piaszczysta, ale spokojnie przejedziecie na rowerach”). W życiu byśmy jej nie przejechali! Piach po piasty! Zatrzymujemy ciężarówkę ze żwirem i docieramy do Zawory na godzinę przed zmierzchem. W sam raz zaczęło padać… Ale wbrew pozorom szczęście nas nie opuściło. Poznajemy białasa, który buduje tu lodge. Jeszcze trwają prace wykończeniowe, ale część pokoi jest gotowa. Dostajemy zaproszenie i skwapliwie korzystamy, bo nocowanie na plaży w deszczu nam się wcale nie uśmiecha.