Wyjazd z Kaszanu na wariackich papierach, bo jeszcze oglądamy jakiś ogród, niby wpisany na listę UNESCO razem z kilkoma innymi ogrodami w Iranie . A w ogóle Persja kiedyś z ogrodów słynęła i to tu powstał tradycyjny układ ogrodu z sadzawką (fontanną) pośrodku i czterema „rzekami”, które z niej wypływają w cztery strony świata i dzielą przestrzeń na cztery części. Ten układ naśladujący Raj (rzeki wspomniane w Genesis) ma głęboką symbolikę. Dzięki Arabom sztuka ich projektowania została wyeksponowana dalej w świat, więc jeśli ktoś zwiedza ogrody w Alhambrze, to powinien mieć świadomość, że ich idea powstała tysiąc lat wcześniej i parę tysięcy kilometrów na wschód od Andaluzji. Trzeba jednak przyznać, że ogród w Kaszanie nie jest jakiś fenomenalny, ot, kilka drzew, przyjemne miejsce, jeśli spojrzeć na otaczającą pustynię. Spacer zajął nam nie więcej niż pół godziny, a kosztowała ta przyjemność ponad 20 zł. Można sobie odpuścić.
Gdy wyszliśmy, do zachodu słońca pozostało 46 minut, a do naszej wylotówki z miasta ok. 12 km po autostradowej obwodnicy. Tak, jeździmy rowerami po autostradach i nawet całkiem sobie to cenimy, bo przynajmniej mają szerokie pobocza. Na niektórych drogach, którymi nam przyszło jeździć w Iranie, poboczy nie ma, a ruch olbrzymi, więc z dwojga złego już lepsza autostrada. Zresztą czasem nie ma wyboru i trzeba pojechać autostradą, to nie Europa, tu małych dróg po prostu nie ma. Udało nam się dotrzeć do właściwego zjazdu jeszcze przed zmierzchem, ale co z tego, skoro teraz droga idzie w górę, a wzdłuż niej ciągnie się baza wojskowa. Rozbicie się na noc tuż przy niej nie byłoby rozsądne. Ostrzegała nas jedna dziewczyna, przewodniczka po Iranie, że nieopodal jest ośrodek atomowy i nie należy dać pretekstu, by nas wzięto za szpiegów. Gdy docieramy do końca bazy, jest już całkiem ciemno. Rozstawiamy obóz po ciemku, pomni ostrzeżeń, bo jednak wojsko łatwo mogłoby zobaczyć latarki lub ogień z tej niewielkiej odległości. Mamy za to wspaniały widok z góry na Kaszan (pojechaliśmy jak nic ze 200-300 m powyżej miasta) i całe gwiaździste niebo tylko dla nas.
Rano zwijamy się szybko i zaczynamy wspinaczkę do miasta Ghamsar, słynącego – jak oznajmiają tablice wzdłuż autostrady – z uprawy róż i produkcji wody różanej. Drogowskaz mówi, że to tylko 15 km, więc liczyliśmy, że na drugie śniadanie dotrzemy, ale Zagros pokazał nam, jak bardzo się myliliśmy. Okazało się, że nasza kondycja jest bardzo, bardzo słaba. Na dodatek Aga jest trochę przeziębiona i przez znaczną część drogi prowadzi rower. W każdym razie wspinaczka na wysokość 1850 mnpm (z ok. 1100 o poranku) trwała prawie pięć godzin (jeśli widzieliście filmik na fb, to był nakręcony po drodze). Na zwiedzanie miasteczka nie mamy siły, zresztą niewiele tam jest, poza tym że ulice ma ładnie wysadzane sosnami. Jemy, a potem korzystamy z zaproszenia do domu od pewnego spotkanego profesora arabistyki. To pierwszy kontakt z irańską rodziną i sporo się dowiedzieliśmy, ale o tym może jeszcze później.
Wyjeżdżamy z Ghamsar już dobrze po południu i kontynuujemy wspinaczkę. Mała przełączka na 1800+, a zwłaszcza zjazd z niej, nas rozochociły i dalej już jedziemy całkiem sprawnie. Nocka znów nas nieco zaskoczyła i w rezultacie śpimy w dość słabym miejscu przy samej drodze w takim oto wąwozie.
Na kolację objadamy się owocami, które dostaliśmy od przejeżdżających ludzi z bodajże dziesięciu różnych samochodów. Nie możemy już patrzeć na arbuzy i winogrona.
A rano podjazd. Na przełęcz 2221 mnpm. Dumni pozujemy do zdjęcia (tytułowe tego tekstu) i lecimy w dół, w dolinę, na śniadanie do miasteczka Javinan. Okazało się jednak, że to nie koniec atrakcji, a wręcz dopiero początek. Aga zaczyna podjeżdżać autostopem, a potem obie z Łucją prowadzą rowery. Na dłuuuuugim podjeździe liczymy kolejne setki metrów w górę i zastanawiamy się, czy to się kiedyś skończy. 2400, 2500, 2600 – niby już widać przełęcz, ale ciągle jeszcze w górę. W końcu jest! 2738 mnpm. Posilamy się i lecimy w dół szukać noclegu. Znaleźliśmy supermiejscówkę przy polu i sadzie orzechowym na obrzeżach miasteczka. Niestety właściciele nas wykryli i siedzieli z nami, póki się nie zrobiło całkiem ciemno, i nie mogliśmy porządnie się wieczorem wykąpać w przedziurawionej rurze irygacyjnej. A rano jest siedem stopni (jesteśmy na 2600 mnpm) i tylko ja się na to decyduję.
Rano śniadanie w miasteczku i – w nagrodę za wczorajsze dokonania – 90 km zjazdu aż do Isfahanu. Niestety w większości okropną, bardzo ruchliwą drogą bez pobocza, za to z tysiącami rozpędzonych ciężarówek. Śpimy 25 km przed miastem przy zagrodzie pasterzy, którzy sami przypominają swe kozy i owce. Rano wjeżdżamy do miasta.