Wyjazd z Isfahanu mocno nam się dał we znaki. Było pod górę, a potem po autostradzie, co obejmuje także przeskakiwanie przez zjazdy, gdy akurat przez kilka sekund nic nie jedzie. Próbujemy wybierać mniejsze drogi i nawet częściowo nam się to na tym odcinku udało, bo do Szahrezy ruch bardzo niewielki a droga dobra. Tyle tylko, że o fajne noclegi niełatwo. Pierwszą nockę spędzamy w wykopie, którym biegnie linia energetyczna (pocieszamy się, że to prawie Grand Canyon), kolejną pośrodku gruzowiska na pasie zieleni (haha!) między nitkami autostrady (oddalonym w tym miejscu od siebie o dobry kilometr).
Zosia zażądała w komentarzu, żeby było więcej o ludziach, no i rzeczywiście dotąd za mało o tym pisaliśmy. A nie da się ukryć, że to najciekawszy element tej podróży i gdyby nie Irańczycy, zwykli przypadkiem spotykani na naszej drodze ludzie, ten wyjazd byłby dużo mniej ciekawy, ba!, powiedziałbym wręcz: nieciekawy.
Pierwszy przykład. Niewielkie miasteczko, do którego zjechaliśmy na śniadanie. Czapla musi też zmienić oponę, bo stara się pruje i właśnie zaczęła bić na boki; może by wytrzymała, ale po co ryzykować, przynajmniej dętkę uratujemy (nie polecamy opon Vittoria, ta nie miała nawet roku). Pytamy o „restoran”, ludzie nas kierują do właściwego domu. O dziwo, właściciel mówi nieźle po angielsku. Na prowincji to rzadkość, a nawet w dużych miastach niełatwo znaleźć kogoś, z kim można się dogadać w jakimś europejskim języku (na szczęście Łucja już całkiem dobrze opanowała podstawy perskiego, który jest dość łatwy). Pan idzie do sklepu po jaja, smaży je dla nas, dostaliśmy też jogurt, dżem i folię bąbelkową (tutejszy chleb tak właśnie wygląda). Zrobiło się niezłe zbiegowisko, co wcale nie zdarza się tak często – to nie Afryka i nawet nie Egipt, tu ludzie są bardziej dyskretni i zwykle zachowują dystans; przyglądają się, ale z daleka. Tym razem przyszło może z 10 osób. Nasza pani od perskiego podtrzymuje rozmowę. Aga w pięć minut zorganizowała alkohol. Dzieci są ciekawe, ale niczego nie dotykają, a dorośli każą im się odsunąć, gdy podchodzą zbyt blisko. Dwie osoby pomagają założyć nową oponę. Baśka budzi powszechny zachwyt. Wszyscy chcą sobie z nią robić zdjęcia, co nie bardzo jej odpowiada, ale przynajmniej nikt jej nie szczypie w policzki. Przed odjazdem chcemy się rozliczyć za jedzenie, ale pan odmawia przyjęcia pieniędzy. Zgodnie z instrukcją z przewodnika upewniamy się kilka razy, bo to często takie kurtuazyjne zagrywki, ale nie tym razem – „jesteście tu naszymi gośćmi”. Zanim odjechaliśmy, wręczono nam jeszcze torbę pełną słodyczy.
Zresztą non stop coś tu od ludzi dostajemy. Arbuzy, granaty, a tylu jabłek co w Iranie, to chyba jeszcze nigdy nie zjadłem. Wierzcie, że niełatwo przytroczyć pięciokilogramowego arbuza do sakwy, a co dopiero dwa. Na arbuzy w pewnym momencie nie mogliśmy już patrzeć, a kilka granatów musieliśmy wręcz zostawić przy drodze, bo nie daliśmy rady ich przejeść (następnym razem bierzemy ze sobą wyciskarkę do soku).
Drugi przykład. Kris, który ma motorek w tyłku i większe koła w rowerze, jak zwykle jeździ swoim tempem daleko z przodu i czeka na resztę peletonu co pięć kilometrów. Tym razem zatrzymał się w zatoczce parkingowej przy autostradzie. Chwilę później zatrzymała się ciężarówka, z kabiny wysiadł kierowca z czajnikiem i szklanką, którą demonstracyjnie oplukał, po czym każdemu nalał herbaty. Gdy wypiliśmy, uzupełnił nam jeszcze zapasy wody i poczęstował słodkim napojem (trzeba przyznać, że dość obrzydliwym), a Baśka dostała – znowu- cukierka (nie sposób jej później odebrać tych słodyczy, które dostaje, będziemy musieli przeprowadzić odwyk po powrocie do Polski). Odjechaliśmy, a gdy pięć kilometrów dalej Kris znów na nas czekał, pan, który nas akurat mijał, zjechał na pobocze i historia się powtórzyła.
Trzecia sytuacja. Za Szachrezą wjechaliśmy znów na ruchliwą autostradę. Musimy nią przejechać ponad 100 km i jest wyjątkowo okropnie. Do tego pod wiatr i Baśka ma serdecznie dosyć siedzenia w wózku. Kris i Aga jadą więc dalej na poszukiwanie restauracji, a my z Łucją i Baśką zatrzymujemy się przy drodze pośrodku pustyni i zjadamy zapasy z sakw, a potem bawimy się w pustynnego berka. Pan w spychaczu zjawił się nagle i nie wiadomo skąd. Chyba nas wypatrzył z drogi i zjechał, żeby zaproponować herbatę. Oczywiście nie mówił ani słowa, więc tylko nalał herbatę do naszego składanego kubka, poczekał, aż wypijemy, dolał, pożegnał się i pojechał.
Takich spotkań mamy codziennie kilka lub kilkanaście i to one są najprzyjemniejszym elementem podróżowania po Iranie, kraju poza tym nieszczególnie interesującym i niezbyt nadającym się do jeżdżenia na rowerze. Ale o tym jeszcze napiszemy. Tymczasem nasz odcinek autostradowy dobiega końca. Aga i Kris choć motywowani odmiennymi powodami (jedno prysznic, drugie chyba internet) naciskają, żeby dojechać do miasta Abadeh i zostać na noc w hotelu. Co najważniejsze, musimy znaleźć biuro podróży i zorganizować sobie powrót do Teheranu za kilka dni. Wjeżdżamy do miasta o zmierzchu (w sam raz wyją z meczetów), o hotel pytamy motocyklistę na skrzyżowaniu. -Jedźcie za mną -pokazuje. Prowadzi nas w głąb miasta coraz ciemniejszymi i mniejszymi uliczkami. Trwa to na tyle długo, że zaczęliśmy już wątpić w jego uczciwe zamiary. W Isfahanie spotkaliśmy rowerzystę – Holendra, którego w górach obrabowano doszczętnie. Ten koleś też gdzieś wydzwania, ani chybi, nadaje nas komuś. Na nasze pytania mówi: – Jeszcze 100 metrów. Po kolejnym kilometrze: – Jeszcze 100 metrów. Wtedy zrobiliśmy mu awanturę. Jak się okazało, niesłusznie, bo właśnie stanęliśmy przed hotelem. Ale prowadził nas do niego naokoło, a wystarczyło jechać prosto od skrzyżowania, na którym go spotkaliśmy.
Hotel okazał się drogi, ale też jedyny w mieście. Gdy zaczęliśmy się rozglądać za alternatywnym noclegiem (policja, czerwony półksiężyc), cena spadła, więc w końcu zostaliśmy. Jeszcze wycieczka do biura podróży (kupujemy w końcu bilety na samolot z Szirazu, co daje nam dodatkowy dzień w tym mieście). Szkoda że nie pociągiem, ale może jeszcze tu kiedyś będziemy, to się przejedziemy koleją.